czwartek, 31 marca 2011

Play-off's



'Jest fala w uczuciach mężczyzn, która zabrana przez powódź, prowadzi do szczęścia. 
Ale ominięta, podróż ich życia staje się ograniczona do płycizny i nieszczęścia. Na falach takiego morza jesteśmy teraz i musimy brać to, co jest nam dane, albo stracimy zanim zaryzykujemy. ' 
Juliusz Cezar W. Shakespeare

    I chociaż podwórze, które widać przez okno, jest paskudne i czasem ma się ochotę na nie nawet nie patrzeć, to jednak, mimo wszystko, coś w tym widoku urzeka. Spoglądać na nie mogę z góry, z okna mojego małego, wychodzącego na ten niezmiernie mały świat składający się z niewielkiego czarno szarawego prostokąta betonu, leżącego na ziemi w sposób spękany a nawet i udziurzony.  Bo trzeba bowiem wiedzieć, że na ścieżce prowadzącej do śmietnika jest dziura. Dziura niezbyt dużo rozmiarowo, ale wiejąca z wewnątrz głęboką pustką, która zapewne prowadzi donikąd. Ale jest i już. Zdołaliśmy z sąsiadami to zaakceptować. Śmiesznie jest tylko zimną, kiedy śnieg przykrywa tą dziurę i sprawia, że trzeba nieźle się nagłowić zanim się przez tę ścieżkę przejdzie bezpiecznie.
     Dzisiaj dziura zlała się z resztą betonu, stała się nieważna, nie warta uwagi, gdyż coś innego było bardziej godne na to, by je podziwiać.
     Przyszła wiosna. Widać to było gołym okiem około południa, gdy po raz pierwszy wyglądałam przez okno po przebudzeniu się.  Trzy zwykle posępne drzewa, które rosną na podwórzu zazieleniły się subtelnymi  pączkami listków.  Widok miażdżył serce obudzone ze snu. Uśmiech spłynął z tych listków i poprzez cząstki tlenu wirujące w takt Beautiful Love The Afters zatrzymał się gdzieś w okolicy mojej rudej, porannie potarganej głowy, i został już tam, na długi odcień dzień.
    Ciemny brąz drewna opadał łagodnie względem ciepła upadającego z wolna z nieba, jarzącego się spokojnością ducha i kompletnym brakiem refleksji nad życiem. Kolor  na drzewach zamieniał się w jakiś taki, łagodniejszy, może spokojniejszy odcień, by w końcu doprowadzić się do stanu bursztynowego w odbiciu tego jednego, jedynego promienia, jaki nagle pojawił się, zaraz i tuż po południu, przeszywszy dziarsko płytę niebieskiego sklepienia , niezabrudzonego obecnością nawet najmniejszej chmurki.
     Nagle przyleciały dwa szpaki. Dwa malutkie, czarne, z żółtymi dzióbkami o błyszczących w słońcu piórach.  Rozsiadły się na gałęzi i patrzyły na mnie rozważnie, rozchylając, jeden po drugim swoje dzióbki, jakby chciały coś powiedzieć. Jednak w końcu nie wydały żadnego dźwięku. Tylko tak siedziały, dwa identycznie ptaki, słuchając cichego szelestu rodzących się z pączków liści. A potem odleciały. Tak po prostu.
     Coś dziwnego stało się w ciągu następnych pięciu minut. Z wysokiego komina kamienicy, jaka przypadkiem rosła naprzeciwko mego okna, wyszedł młody mężczyzna. Wysoki blondyn w szarym podkoszulku z krótkim rękawem, spranych, jasnych jeansach i zawieszonym na plecach jasnoszarym plecaku stanął na dachu upapranym czarnym, jak smoła azbestem. Rozejrzał się i pomachał mi. Nie odmachałam, więc odwrócił się do mnie plecakiem i włożył całe ramię do komina, z którego przed chwilą się teleportował. Ramię naprężyło się i zaczęło unosić i po chwili zmaterializował się obok blondyna inny mężczyzna. Brunet, raczej niższy i tęższy. Ubrany był w niebieskie, workowate dresy i bluzę koloru młodych ziemniaków z koperkiem. Miał też torbę, czarną, taką, jaką mężczyźni noszą zwykle na siłownię, albo coś w tym stylu. Wynurzywszy się z komina, przystanął obok wysokiego i popatrzył się w kierunku mojego okna, pokazując palcem jakiś punkt w przestrzeni. Nikt jednak tego nie widział, gdyż moje okno było już od dawna puste. Nie mając prawdopodobnie żadnego powodu, by stać na dachu złożonym z azbestu, obaj mężczyźni podeszli do małego okienka tuż obok wysokiego komina, otworzyli je i jeden po drugim, weszli do środka, zamykając za sobą malutkie okienko z brązową framugą i zniknęli gdzieś w środku kamienicy z naprzeciwka.
     Okno moje znowu zapełniło się moją osobą. Patrzyłam z całym sercem ponownie na te listki, które rozwijały się młodo na drzewach. Cóż za widok rozpościerał się dookoła nich. Jaka szkoda, że tego nikt nie widział, bo nikogo tam tak naprawdę, nigdy nie było.

środa, 30 marca 2011

huh?

A co jeśli wszyscy boimy się tego samego, huh?

Po prostu, przyznajmy się do tego zamiast uciekać od problemów.

Życie jest teraz, nie wczoraj, nie jutro. Teraz. I nic więcej nie ma dla nas; jesli w ogóle mogę mówić my.

poniedziałek, 28 marca 2011

Silence is golden.

      Obrazy mijały za szybką bardzo szybko, zdawałoby się, że zdecydowanie za szybko. Jechaliśmy drogą krętą i pełną ostrych zakrętów w dziwnych miejscach wstążeczkowatej powierzchni betonu.  Mijaliśmy tak wiele warstw życia, że nawet nie zauważaliśmy inteligentnych form kwarków, z jakich składało się powietrze dookoła nas. Atmosfera w wielkim wozie, należącym do firmy, gęstniała z każdą sekundą a pętla widniejąca nad nami zaczęła zaciskać się nam na szyi coraz bardziej. Żadne z nas nie wiedziało, jak bardzo ta pętla będzie nam doskwierać podczas tej podróży, którą mieliśmy jeszcze przed sobą.
    Usiadłam z tyu, na środkowym siedzeniu, bo tak wypadło, bo tam było wolne. Niechętna tej sytuacji, nie mając wyboru musiałam zadowolić się widokiem trzech głów z przodu i jednej po mojej lewej stronie. Samochód dostawczy ruszył z kopyta i minąwszy pierwszy zakręt potoczył się po drodze wiejskiej, która owinęła wokół siebie jedną z podkrakowskich wsi, ba, jakże mogłam, przecież ukrywała jednak owa droga część aglomeracji krakowskiej, tak wg niektórych powinno to brzmieć.
    Mijaliśmy liczne dziury a Wisła wyraźnie miała to wszystko gdzieś i tylko błyskała do nas okiem zza prawej strony naszego marnego bytu.
    Kabina auta śmierdziała papierosami i mimo, iż wcześniej wietrzona, patrzyło się na zewnątrz przez opary dymu tytoniowego, który swoim krwawym sierpem zbierał rannych z dziur, usilnie przejeżdżanych przez nas na drodze. Zimny jeziorzański wiślany wiatr dął w szyby, jakby chciał nas zepchnąć, odwieść od tego, gdzie chcieliśmy podążać.
    Opuściliśmy tereny aglomeracyjne, wjechaliśmy do miasta, przebiwszy się przez most na Wiśle, która teraz już była łagodna i spokojna, skąpana w promieniach popołudniowego słońca, warczącą na nas tylko lekko, miło i tak po matczynemu. Droga była prawie pusta. Niedzielne popołudnie w tej części Krakowa objawiało się chyba właśnie pustymi drogami. Niedoczekanie, gdy zaraz minęliśmy Kapelankę i pognaliśmy w wolnym tempie w kierunku Ronda Grunwaldzkiego i dalej, Alejami, w tamto zapomniane przez wszystkich miejsce.
    W samochodzie panowała beznadziejna cisza. Nikt nie odzywał się, chociaż każde miało tak wiele do powiedzenia.  Głowy odwrócone sztucznie w kierunku mijających nas za szybami obrazów, dłonie ułożone bez sensu na nogach, albo wplecione gdzieś  do wewnątrz kieszeni. Tylko radio samochodowe wydawało z siebie jakieś jazzrockowe dźwięki, których i tak nikt nie słuchał, ale to nieistotne, radio grało i wypełniało pustkę, jaka się między nami wytworzyła.
- Ładny dom – rzuciłam w powietrze, bo nikt nie odpowiedział. Zdanie zawisło gdzieś pod sufitem blaszanej kabiny i tam już zostało jakiś czas, nie wiadomo kiedy ulatując z którymiś drzwiami, rześko otwieranymi później na Witkowicach, albo z tymi, które otworzyłam na Kazimierzu.
    Jak na ludzi, co nie potrafią ze sobą rozmawiać, to jedno zdanie, wiszące pod sufitem, było, myślę, całkiem ładnym zdaniem, tylko, że zostało, bezwiednie ukrzyżowane i spalone na stosie. Ale było, trwało i przez jedną małą chwilkę wydawać by się mogło, że nie pozostanie bez odpowiedzi.

niedziela, 27 marca 2011

  
   Zielona brama skwierczała niezwykle nieprzyjemnie, zionąc  nienawiścią do wszelakiej masy ludzi, którzy przezeń chcieli przejść. Po lewej stronie buczał cicho mały, szary budynek portierni, którego brzydkie, odrapane ściany wołały do nas złowieszczo, z lekką nuta ironii. Witajcie w Auschitz, to wołał ów widok ku nas, podrygując w takt wydawany przez wiatr, walający się bezkształtnie i silnie po naszych głowach.
    Szpital na Witkowicach. Wielkie gówno, co udaje najlepszy szpital na tym południowopolskim padolu, a tymczasem  jawi się, jako wielka dziura, zabita deskami, gdzieś na samym końcu Krakowa, skitrana pomiędzy niepozornymi, małymi domkami, udającymi, że nie jest to zadupie. Nic tylko płakać nad tym mlekiem, co rozlane zostało tak obszernie w kilka budynków nazwanych, od niechcenia, np.  chirurgia oka czy coś.
    Auschwitz zza zielonej bramy powitał nas nieśmiało, bardzo cicho, zupełnie jakbyśmy przyszli nie w porę, oderwani od rzeczywistości tej, jaką zastaliśmy przed nami. Wielkie krzaki, ulesiona na gwałt grządka, co ją ktoś postanowił usadzić na środku placu, zapewnie nikt nie wiedział w sumie po co.
    Szliśmy sobie w piątkę po zapomnianej przez Boga i innych bogów uliczce, co oddawała nasz nacisk na nią stawiany poprzez chłodny beton czy też kamień, zależy jak się stanęło. Doszliśmy tak zatem do kolejnego budynku; budynku, w którym, jak się potem okazało docelowo miało zostać jedno z nas.
    Stare i ciężkie drewniane drzwi skrzypnęły, będąc otwierane, co spowodowało, że łuszcząca się i tak już farba, odpadła lekko na czubku. Od progu doleciał do nozdrzy piekący zapach szpitalnych ekskrementów i jadowicie wywalił na nas jęzor, co by nas miło przywitać. Za drzwiami, kolejne, równie stare, równie łuszczące się i równie odrapane, co te pierwsze. Tym razem były jednak zamknięte, co było jedyną różnicą pomiędzy owymi drzwiami. Zamknięte, gdyż należało najpierw donośnie obejść się z domofonowym guziczkiem, fatalnie starej daty, co ledwo dał się przycisnąć, co w efekcie dało tyle tylko, co rąbnąć w niego, byle szybko i niezbyt uprzejmie.
Nieważne.
    Weszliśmy w końcu, kiedy ktoś nam otworzył tę ostatnią bramę do świata idźstądiniewracaj.  I jeśli chciałam uciec za samo zewnętrze to wewnętrze tego szpitala wyglądało, jakby ktoś je wyrwał wprost z horroru. Korytarze niestabilnie klaustrofobiczne o charakterze kompulsywno-obsesyjnym z elementami żarłocznej paranoi. Wszystko skropione półmrokiem, panującym dosłownie wszędzie, nawet w szpitalnym kiblu czy też w szpitalnych salach, albo i nawet w tej cholernej umywalce, której w życiu nie nazwałabym sterylną. Ściany w farbie o jakimś beznadziejnym kolorze, ściany, które sypały się wściekle na podłogę, która złożona była z wielu milionów wkurwiających kafelków w kolorze rzygów zmieszanych z jogurtem. Podłoga, konkretnie zła z samego założenia.  A ta sala widzeń? Ha. Pamiętacie ten obrazek znany z filmów o wariatkowie? Pamiętacie tę na w pół jasną salę, do której kit rają co lepszych wariatów, by ich pokazać na szklanym ekranie i wyśmiać czy też ocenić ich stan, pamiętacie tę salę z milionem stołków,  z milionem ław, stołów, i w której centrum zawsze stał jeden, czarny, telewizor, dodam, z antenką, zawsze z antenką.
    Miasto koszmarów zamknięte pośrodku niczego, zapomniane przez wszystko i wszystkich.
Powiedz, powiedz, że nie chcesz tam skończyć.

sobota, 26 marca 2011

...a może by tak


…a może by tak wyhodować sobie szczęście na płytce Petriego. Bo w końcu przecież, skoro możemy sobie laboratoryjnie stworzyć chrząstkę pasująca jak ulał do naszego kolana, skoro możemy wytworzyć, spoconą pracą naukowych mózgów, flakonik feromonów, co powinny nam pomóc usidlić tę drugą osobę, skoro znowuż jesteśmy w stanie naciągnąć sobie skórę na dupie, by móc wyglądać młodziej, to dlaczego, u licha, nie możemy sobie wyhodować szczęścia.?
   Owładnięta bezkrytycznie narkolepsją w dniu wczorajszym, noc upłynęła mi pod znakiem –na którym, kurwa, boku będzie wygodniej wytrzymać kilka godzin pod kołdrą- i tak właśnie to wyglądało, dopóki nie przysiadł na nie-moim łóżku mały gość.
    Małe, włochate stworzenie o wielkiej głowie, co przypomina raczej postać Smoczycy ze Shreka, niźli psa. Psem jest natomiast wybitnie wtedy, gdy dopada cię, siedzącego sobie w najlepsze, całkiem spokojnie gdzieś w czasoprzestrzeni, podlatując z prędkością powyżej prędkości światła, z małymi, bieluchnymi ząbkami, ostro wystawionymi poza szczękę i dźga cię nimi w sam środek czubka nosa, albo tuż w miejsce przy źrenicy, które czasem używasz, kiedy na kogoś krzywo patrzysz. Nawiasem mówiąc, przyszła ta istota do mnie o któreś godzinie pośród przenikliwie bezkształtnych czeluści nocy, by wybawić mnie z otchłani samotności.
   Przydreptała wdzięcząc się po cichu, delikatnie pykając małym, szorstko usierścionym ogonkiem o wystające spod łóżka kosze wiklinowe, zakupione pewnie przez moją siostrę u lokalnych wikliniarzy z Jeziorzan. Przekręciłam się mglistym ruchem w jej kierunku a ta położyła swój wielki, w porównaniu z resztą wychudłego ciałka, łepek na brzegu łóżka, dodając czym pośpiesznie swoją wesołą łapkę tuż przy swej główce i oczekując ode mnie aprobaty, by mogła wdrapać się dalej. Aprobaty jednak nie dostała, gdyż zapaliwszy lampkę obok łóżka, popatrzyłam na nią i na wpół świadoma moja twarz po prostu nie wyrażała żadnych emocji. Psinka więc ochoczo wskoczyła na łóżko i od razu, bez uprzedzenia ułożyła mi się na piersiach, opierając swój maleńki nosek pomiędzy moimi obojczykami.
    I spała tak całą noc, podczas gdy ja, nie mogąc usnąć w ogóle, snułam swoje myśli, które błąkały się po różnych miejscach tego i tamtego świata, poczynając od ostatniej, czwartkowej wizyty na Ruczaju, kończąc na Twoich ramionach, w których tam bardzo chciałabym znów się znaleźć.
    Omiotłam swym zniewolonym sumieniem pokój, w którym tej nocy przyszło mi spać. Typowy pokój dorastającej nastolatki. J. ma lat 12, i świadczy o tym też jej pokój. Meble oblepione plakatami  postaci ze Zmierzchu, które niedawno wyparły różowe i bardzo cukierkowe postacie Miley Cyrus i takich tam, jej podobnych. Walały się po pokoju jakieś maskotki, jakieś skarpetki i jakieś wycinki z gazetek typu ‘13’ albo Bravo Girl. Słowem, typowe.  Nastolatka, jak każda inna. Wszyscy kiedyś byliśmy w takim, albo podobnym położeniu. A potem w tempie logarytmicznym czy jakimkolwiek innym, nie wiem w sumie, nie znam się na matematyce, potem w różnym tempie rozpierzchliśmy się wszyscy we wszystkie strony świata, robiąc z siebie wielkich dorosłych, Obywateli Wszechrzeczy.
   Dajcie sobie na wstrzymanie, dorośli, bo z tego, co widać w telewizji, żadne z was nigdy tak naprawdę nie dorosło.  Wszyscy jesteście tylko małymi dziećmi, wywijającymi czasem koziołka nad mapą złożoną z przekleństw, na którą czasem upuszczacie, jakiś klocek Lego, który staje się podobno wielką bombą wodorową czy też jakimś wirusem Ebola, wyniszczającym nie tych, których dosięga, lecz tych, od których wypada.
    Piesek zaszczekał sennie tuż pod moją szyją, przypominając o swojej kruchej egzystencji. Jak to dobrze, pomyślałam, że są jeszcze na tym świecie istoty, które rozumieją elementarne potrzeby, jak choćby przytulenie się w nocy do czyjejś piersi.
    Dajcie mi jeszcze tylko tą płytkę, bo kiedy przyjdzie kolejna bezsenna noc, wyhoduję na niej szczęście, by móc was wszystkich nim właśnie obdarować.

piątek, 25 marca 2011

Wszystko jest mi jedno.

Śnimy na wielu poziomach życia. 
    Śnimy, podczas oglądania meczu w telewizji, śnimy wtedy, gdy robimy sobie o 1 w nocy naleśniki z czekoladą, śnimy, kiedy rozmawiamy o świadomych snach, śnimy, gdy ktoś opiera swoją śpiącą i zmęczoną główkę na naszym ramieniu, śnimy w końcu, kiedy zasypiamy.
    Śniąc, wydaje się nam, że to wszystko jest takie złożone, lub takie proste. Zawsze nam się jednak tylko wydaje, bo nigdy do końca nie wiemy, który z tych światów jest rzeczywisty. Ten ze snów czy ten, który opuszczamy, przenosząc się do konstrukcji snu.
Czym jest to, co zwiemy 'życiem'? Co jest realne, co jest prawdziwe?

Bo ja już w nic nie wierzę. W nic.
Liczy się tylko bicie naszych serc.
   Nieważne jest to, ile znaków jest przed nami, które mówią, że powinniśmy zawrócić, że nie ma w tym przyszłości, że w nas nie ma przyszłości, że my tej przyszłości nie mamy. Zresztą sama przyszłość też nie istnieje, ani przeszłość. Czas to iluzja. Czas to konstrukcja, którą tworzymy my, o której my decydujemy, dodając do tego przestrzeń. To my jesteśmy architektami w biernym obrazie, aktywnie przez nas malowanym.
Jest tylko teraz.

    I to teraz właśnie mamy, nie inny dzień, nie inny weekend. Teraz chodź ze mną, gdzieś gdzie nas nogi poniosą. Wtedy będzie dobrze, albo będzie źle. Czy to ważne?

Albo zostawcie mnie kompletnie w Ciemności. Wszystko jest mi jedno.

Chcę odnaleźć znaczenie.
Poszukuję znaczenia w tym wszystkim.
I jakoś jeszcze się trzymam, jeszcze stawiam kolejne kroki, jakoś oddycham.
Ledwo, ale oddycham.
...a nad ranem, pozwól, że się nie obudzę.

czwartek, 24 marca 2011

Jakież to proste, nie?

   Wisła wyglądała tego dnia wprost nieziemsko, jakby wzięta została z kosmosu, albo wyczarowana, namalowana jakimś magicznym pędzlem, spod którego wypływać mogą tylko same niezwykłości. Delikatny błysk w oczach tej wody przejmował nas dogłębnie, wypełniał po brzegi każda z nas trzech, co stałyśmy na tej kładce rowerowej, tak brawurowo niegdyś odratowanej z powodzi. Tak, dobrze to pamiętam. To było rok temu.
   I jakby tak nie pomyśleć, minął w nas kolejny rok, kolejny przeleciał sobie bez żadnych oczekiwań zyskując w ten sposób wszystko, o czym kiedyś marzyliśmy.
   Woda płynęła tymczasem pod nogami naszymi wolno i spokojnie, kąpiąc się mimowolnie w deszczu słonecznych promieni. Cieplejszy trochę, wczesnowiosenny wiatr zaglądał nam nieśmiało we włosy, podczas gdy my czytałyśmy napisy na kłódkach, przypiętych tutaj przez zakochanych. Bo Wrocław, proszę państwa, zbliżył się do Krakowa. I sama nie wiem już, kiedy do tego doszło. Ktoś najwyraźniej przeniósł coś, co właściwym było tylko dla Wrocławia i zaadoptował tutaj, w Krakowie.
   Kładka bowiem, rowerowa, co ją tak rok temu cudem odratowano z otchłani brudnej, powodziowej wody, świeciła się w słońcu pod naszymi stopami, wisząc dumnie nad brzegami Wisły. Łączy ona ze sobą dwa brzegi tego miasta, co je sobie tak dawno już ukochałam i ulubiłam. A miłość ta moja do miasta, widniała tutaj, na tej kładce, w każdej kłódce, jaka przyczepiona została do mostu. Chodzi o to, że we Wrocławiu jest ponoć taki most, zwany Mostem Miłości, co skuty jest wszelkiej maści kłódeczkami, z wyrytymi nań imionami dwu dusz, co połączyć się zechciały wiecznym węzłem przywiązania o charakterze czysto miłosnym. Jakież to proste, nie? Elementarne, bym w zasadzie nawet rzekła. Masz ich dwoje, jedną kłódkę, na której wypisujesz dwa imiona, kłódkę tą przypinasz do mostu, zamykasz kluczem, a klucz wyrzucasz do rzeki. Jakie to proste! Co za genialna idea!
   Patrzyłyśmy się więc z Z. i z J. na te kłódki, co powieszone zostały na tej kładce krakowskiej i zastanawiałyśmy się, ile z tych symboli przetrwało do tej pory, ile z nich było symbolem tej prawdziwej miłości a ile z nich przelotnością chwili raczej, niźli jakimkolwiek uczuciem.
   A potem wróciłyśmy, jak zwykle zresztą, myślami, do samych siebie. Jak powstało High5! ? No jak? Kiedy to się stało, żeśmy się tak zżyły, że ciężko nam o sobie myśleć czasem już osobno. I zawsze, jak którejś brakuje jest wtedy nie do końca 'coś', bo czujemy to, kiedy nie ma nas wszystkich. Jesteśmy, każda z nas, zupełnie inna, inna niż cała reszta, tak często nasze poglądy się ścierają, nasze punkty widzenia spalają się jeden o drugim a style naszych młodych jeszcze istnień są tak inne. Jednak, kiedy łączymy się razem, o rety, wtedy, wtedy tworzy się między nami coś magicznego, energia nasza, jest wymieniana pomiędzy nami, krąży od jednej do drugiej i zamyka się w naszym kręgu.
   I dlatego może, albo i nawet bez powodu powiesimy kiedyś taką kłódeczkę na moście, co by się przekonać  za kilkanaście lat, jak wiele ze sobą przeżyłyśmy.

środa, 23 marca 2011

już się chcę wypisać

    Kolejny dzień, kolejna noc, kolejna impreza, znowu to, znowu tamto, ej, siema, jestem Rysia, siemanko jestem ...., znowu poranek, znowu toczą się butelki po ziemi, znowu ktoś krwawi, znowu mózg przeorany. Nie macie tego dość, ja się pytam?
    Spizgani jak ostatnie szmaty, którym dosłownie z mózgów wylewa się, nawet nie już płyn mózgowy, tylko wódka, stoimy na przystanku, kompletnie nieogarnięci. Docierają do nas jakieś przebłyski wczorajszego dnia, nocy wczorajszej; co się działo?- ja się pytam. Co się tam, kurwa, działo?
    Początek na Kazimierzu, przez Azory idąc dalej, skończywszy na Prądniku Czerwonym. Cały Kraków naznaczony naszymi umysłami, które rozbijając się o miejski chodnik musiały już do reszty stracić wczoraj wszelkie pozostałe w nas resztki godności człowieczej.
    Rzecz się miała w tramwaju, rzecz się miała na przystanku, że jakiś balonik spękany, że cnota, że się tulimy, że się kochamy, że jest zajebiście; (o fuck, o duszo moja, co Ty robisz! ) że coś było o kłótniach, że rzecz się miała w autobusie, że ktoś się na rurze giba, że cały naród autobusowy patrzy na nas, jak na pojebów, że bitch, że bluzgi pod swoim adresem, że rozkmina rodzinna, że sikamy sobie na lajcie gdzie popadnie-począwszy od przystanku, kończąc na osiedlowym śmietniku, że idziemy, że biegniemy, że wódki, że barmańskie, że lufa na wjazd na chatę, że urodziny, że życzenia i że kurwa odpadliśmy w którejś minucie, że Kalinka, i że pa ruski gadali ktoś sobie, że harmonijka, że koszula, że śpię sobie na czyimś łóżku i nagle wybudzam się a tam -ej siema, Damian jestem- i typ podaje mi rękę, wychodzi a ja idę dalej spać, a nad ranem budzi mnie znowu typ ten sam i mówi- no to ja spadam, siemano; więc rzecz się ma w tym, że właśnie nie wiem, że o co w ogóle chodzi, że co się tam działo?
    Za dużo w tak krótkim czasie. Nie da się tego ogarnąć, albo da się, tylko, że ja już nie mogę; nie- ja chyba nawet już nie chcę. Już to się nudne zrobiło, już mam dosyć, już się chcę wypisać, już kurwa wysiąść z tego pieprzonego tramwaju jadącego do miasta, które nigdy nie istniało. już chcę przysiąść sobie w jakiejś knajpce, albo, tak jak dawniej, nad brzegiem ukochanej Wisły, by móc poczytać sobie książkę, albo po prostu popatrzeć sobie na płynącą wzdłuż mnie wodę, na ptaki, co podpływają nieśmiało ku moim stopom rześko wyciąganym do letniego słońca.
    Jedyna myśl, dobra, w tym całym gównie jest taka, że gdzieś tam ktoś jest; że jest. Istnieje naprawdę i to jest realne w swojej irracjonalności. Gdyby tylko tak można było... ale chodzi o to, że nie bardzo właśnie, można.
    Należy przestać, tu i teraz, zanim będzie za późno, by zrobić krok w drugą stronę, tym bardziej, że stoimy na rozdrożu, w obecności tak wielu nowych dróg, a ja widzę otwarte drzwi gdzieś tam, przede mną, otworzone kompletnie przypadkiem, i choć to niebezpieczne, mam ochotę tam wejść i przekonać się, co jest za nimi.

poniedziałek, 21 marca 2011

'Nie ważne; ważne, że dyryguje serce.'

   
' Zmiany przychodzą jak lekki wiatr, który porusza zasłony o poranku i jak delikatne perfumy pachnące dzikimi kwiatami, ukrytymi w trawie. '
— John Steinbeck

   [  Zmiana, taka zmiana, jakiej poszukiwałam usilnie we wszechświecie przyszła równie delikatnie, co mocno i namiętnie, w objęciach tego, który tutaj Gustavem będzie się zwać.
    Gustav bowiem to postać, która pojawiła się w którymś z kolei akcie życia bardzo szybko, tak szybko, że zdążyła już nawet zejść niepostrzeżenie ze sceny. Szkoda tylko, że nikt nie wie tego, czy postać owa pojawi się jeszcze na deskach teatru.]

   Stałam na środku, w samiuteńkim centrum Placu Wolnica w jakże cudownym mieście Królów Polskich, Krakowie. Ubrana w czarną, męska bluzę, którą sobie tak ukochałam, głównie bez żadnego konkretnego powodu, ubrana w jakieś tam spodnie, pierwsze lepsze, na które natknęłam się w szafie, kiedy grzebałam w niej, by znaleźć cokolwiek i wyjść z domu. Wyjść, by móc spojrzeć Ci w oczy.
   W oczy, które teraz uśmiechniętym krokiem podążały na przełaj Placu Wolnica, radośnie błyskając wesołymi ognikami. W miarę, jak zbliżałeś się względem mnie, coraz mniej wiedziałam, coraz mniej mogłam myśleć jakkolwiek racjonalnie, a w końcu przestałam myśleć w ogóle. Zbliżał się do mnie także cudowny, męski uśmiech, zza którego spozierała na mnie Osobowość Twoja i Usposobienie Twoje. Czułam, że jest dobrze, że to jest dobre, że jest to słuszne, chociaż resztki racjonalnego myślenia poczęły dudnić w ściany mojej głowy, ale te wypełnione były już jedną myślą: 'Nie ważne, ważne, że dyryguje serce.'
  Miękkie Twe usta złożyły na mych ustach pocałunek, który stał się tylko zapowiedzią tego, co w ciągu następnych godzin wydarzyć się miało.
- Gustavie, masz ochotę na herbatę? Zresztą, nieważne, bo idziemy do mnie, bo jest zimno!- powiedziałam uśmiechnięta i radosna.

[...]
      Obecność Twoja ewidentnie sprawiła, że następny dzień był niebywale ciepły i słoneczny. Aż dwa razy wychodziłam z domu, bo czegoś tam zapomniałam, bo coś tam; dwa razy witałam ten dzień wraz z subtelnymi promieniami strzeliście zwieńczonego gwiezdnym pyłem, Słońca.
-Ogarnij to, wiesz to przecież. jaki dziś mamy dzień? No jaki? - pytałeś kilka godzin wcześniej
- Nie wiem jaki mamy dzisiaj dzień. Nie wiem, noo.- odpowiadałam zmieszana
- Dzisiaj jest Pierwszy Dzień Wiosny!- szeptałeś głośno z podekscytowaniem a błyski w Twoich oczach poczęły wirować nieco szybciej.
    Wtedy zdawało mi się, że nie rozumiem tego podekscytowania. Wydawało mi się, że to przecież dzień, jak co dzień, jak każdy inny, pospolity kawałek czasu, skrzętnie odmierzony przez uczonych i zamknięty w pojęciu 'dzień'.
    Zrozumiałam to dopiero, gdy patrzyły na mnie wesołe główki studenckich placów na Miasteczku AGH, albo gdy z przyjaznym spojrzeniem mijali mnie obcy mi przechodnie na Rynku Głównym, albo gdy na poczcie na Starowiślnej nie było żadnej większej  kolejki. Wtedy zrozumiałam, że jest to inny dzień niż wszystkie.
Tego dnia coś się bowiem w życiu zmieniło.
Na lepsze.
Zdecydowanie na lepsze.

sobota, 19 marca 2011

Co wy głupcy wiecie o umieraniu?


Co wy głupcy wiecie o umieraniu? Co wy kurwa, wiecie w ogóle o życiu?

Nic nie wiecie. Ignoranci.

    Codziennie, w każdej sekundzie, w każdej minucie, w każdej godzinie tej cholernej egzystencji nasze ciała i nasze umysły obumierają. Coraz mniej życia jest w każdym włosku, w każdej komórce naszej, w każdej torebce i w każdym bucie.
    Umieramy na poczcie, na basenie, w sklepie, na zajęciach, podczas egzaminu z Prawa Konstytucyjnego i podczas ćwiczeń z Systemów Politycznych; umieramy, całując się namiętnie pod kołdrą i umieramy stojąc w kolejce, czekając na burgera za 3 zł w Mac'u; umieramy na koncercie ukochanej kapeli, gibając się do rytmu i umieramy przerzucając kolejne strony znienawidzonej przez nas książki; umieramy, gdy na siebie patrzymy, przedzieleni klubowym stołem i umieramy w tańcu, co wyzwala w nas dzikie pasje pożądania.
    Nie jest to ważne, gdzie w końcu dokończymy żywota. Nich to się stanie nad Wisłą, w hotelowym pokoju, w zaciszu naszego pustego od rana mieszkania, na środku sali balowej wypełnionej tegorocznymi maturzystami, niech to się stanie w damskim kiblu, w knajpie zbyt drogiej, by tam kawę kupić.
    Nie ważny jest także sposób. Możesz równie dobrze łyknąć jakieś prochy, popijając to wódką, albo możesz nagle przestać oddychać albo tak niby, że najzwyczajniej w świecie wstać, podnieść sznur od radia i powiesić się na rurze w łazience, albo przyćpać tak, że stracisz kompletnie and sobą panowanie i wyzioniesz ducha, albo weź nóż, widelec, nawet i łyżką to się da zrobić- podetnij sobie żyły i patrz jak uchodzi z ciebie życie.

Dlaczego się nie zabijesz? No dlaczego?

    ...właśnie dlatego, że tu jestem, ja, ty, on, ona, oni, wy, my. Stoimy tu, po tej drugiej stronie. To my znajdujemy was potem w łazienkach, w kiblach, w rynsztokach. To mu, kurwa, odwiązujemy z waszej szyi sznury, bo jesteśmy opętani wizją, że wciąż jest szansa, kurwa, najmniejsza szansa na to, ze żyjecie. To my kurwa odpierdalamy wam jebane pogrzeby, to my zajmujemy się kwiatami; to my w końcu kończymy dzień w kałuży łez, lejących się strumieniami, bez końca i bez sensu na podłogę. To my, odrzuceni przez was, gdyż wy chcieliście ze sobą skończyć.
    Nie rób tego, jeśli już musisz. A jeśli musisz już koniecznie z sobą skończyć, proszę, nie umieraj w samotności.
    ...bo nie ma nic gorszego, nic, niż powolna śmierć w objęciach Samotności.

    .Nikt nie zasługuje na to, by umierać sam.

To zapach życia był.



    Podczas, gdy zmierzałam donikąd, na górę Zbawienia z Grzechów Antyniebiańskich, podczas, gdy zamierzałam wznieść się tam gdzie wcale być nigdy nie chciałam, wreszcie, podczas, gdy docierałam do tej cholernej prawdy, to na skrzyżowaniu WhatTheFuck i CoWyDajecie odkryłam coś niesamowicie ważnego i wyjątkowego. Wiedza ta, obiektywnie zdobyta, a potwierdzona empirycznie, jest wiedzą, na której bazować może reszta tego gówna. Wszystko inne na tej wiedzy opierać się odtąd będzie.
     Wyszliśmy z Bostonu. Klub, wiecie, otwarcie, te sprawy, wyszliśmy, nie wiem już dlaczego, wychodzi na to, że 'no, bo tak'. Z. i J. szły gdzieś na przedzie, ja z M. gdzieś z tyłu, i idąc sobie tak na lajcie, przebywając w swoim świecie kreskówkowych potworów, które od alkoholowego upojenia zrodziły się nam w głowach, idziemy, my, wielcy, mali tego świata, którym marzy się jedynie małe, skromne łóżeczko, w którym będzie można się do siebie przytulić, i w rodzinnym uścisku usnąć, w sposób całkowicie jednostronny, by przeżyć jakoś tę noc i móc wstać rano, z głową czystą od spraw doczesnych.
    Sunąc stopami całkiem sprawnie i całkiem szybko po chodniku krzyżówki Dietla/Starowiślna mija nas grupka typów. Idziemy dalej, nie, aż tu nagle, dwóch z nich się odwraca, dosłownie, wychodzą ze swojej roli, ze swojej formy nieznanych nam przechodniów i już, spoglądają na nas w sposób kurewsko perfidny, i już, o, już nas poznają, tak to my, to J. to R. przecież, znają nas, nie?, znają nas z tych zdjęć, znają nas z tych opowiadań, o już Sz. zarzuca się na szyję Z., już się wszyscy witamy, już się przedstawiamy, a właściwie to oni nam się przedstawiają, bo przecież my jesteśmy im już dobrze znane, cholera, już od razu uśmiechy, śmiechy, chichy, już się kręci, jest zabawa. od razu pada pomysł, wódka, piwo, szampan, nieważne co, alkohol, pijemy razem, nie, bo to, bo tamto; o jak mi się zajebiście na sercu i umyśle zrobiło, jak od razu się ucieszyłam, przysięgam, całym ciałem się cieszyłam i duszą moją, że coś razem zrobimy.
    Bo byli to wszak znajomi Z., ci sami, dla których miała nas dzisiaj dziewczyna zostawić, ale jednak tego nie zrobiła, jednak nie. Zacne chłopaki przyjechały do niej z Wrocławia, z Opola i z kij wie jeszcze jakiego zakątka tego świata, tu przyjechali, by móc spotkać się wszyscy i pobyć razem, jak za dawnych czasów. Bo prawda jest taka, że dobre ekipy nie spisują się na starty tak łatwo, jak te niedobre. A widać, widać od pierwszego ich spojrzenia, że taką dobrą ekipą oni po prostu są. Niezaprzeczalnie!
    Szybko zatem udaliśmy się na monopolowy, pokupowaliśmy te nasze czasoumilacze i pognaliśmy z wolna, bo noc piękna, chociaż zimna, do mieszkania Z., gdzie chyba po raz pierwszy odkąd ją znam, miała odbywać się impreza, z naszym skromnym udziałem. Dziękuję Ci za to kobieto, która mieszkasz tak blisko mnie!
    Wchodzimy, schodek za schodkiem, drzwi, korytarz, łazienka, pokój, kuchnia, stół, Igristoje, kieliszki, herbata malinowa, my, wy, fuck, zapomniałam wymienić mojego nowego faceta! 
...otóż od wczoraj jestem w związku z Panem Deską, co go tak wczoraj wszyscy obracaliśmy w swoich dłoniach. Mega mi się chłopak spodobał, i nawet te jego melancholijne kminy mi nie przeszkadzają tak bardzo, no bo w końcu mam xx lat i jestem emo. Któż wpadł na pomysł, by go do nas przyprowadzić, by go nam przedstawić? Chyba Sz. ! Stary, to była dobra opcja! Tyle, ze Pan Deska w końcu chyba mnie zdradził z M. albo z J., w każdym bądź razie rozeszliśmy się, ale pozostaliśmy w  dobrych stosunkach.
    Nim zaczęliśmy się wkminiać w jakieś dobre rzeczy, Sz. z M. kminili do Z. dlaczego M. z J. się tak kłócą, czemu sobie tak dogryzają, nie, bo jak bum, no mówię przecież, cały wieczór po sobie jeździli, nie, ale po rodzinnemu, tak jak zawsze, nie? Lubie to, suki! Lubię to!
- ej, palicie? - spytał M. nieśmiało wyglądając zza rogu korytarza, co ciemną doliną wpadał do kuchni w jednym z jej rogów
- No stary, a macie?- pyta M.
- Mamy, mamy, ej to chodźcie!
   Poszliśmy więc, do pokoju, skrzętnie ukrytego, wielce zakamuflowanego gdzieś w kwadraturze mieszkania. Od progu powitał nas ten cudowny zapach, który jest nam wszystkim tak dobrze znany, tak dobrze ukochany. To zapach życia był. Ledwo usiedliśmy, zajmując takie a nie inne strategiczne w naszych subiektywnych umysłach pozycje, a już, już dostaję od M. lufkę, już się zaciągam, już czuję w ustach ten posmak, i ahh.. co to był za przyjemny wydech, co za jakość w ogóle, delikatny smak z lekką nutką goryczy; podając lufkę dalej wiedziałam, to jest dobry montaż, bardzo dobry, a nawet lepszy niż kiedykolwiek! Tak, zdecydowanie lepszy niż wszystkie inne! Mocny skurwysyn od razu zabiera w Krainę Szczęśliwości, fuck, skąd to było, ja się pytam?
   Ciepło uderzyło do głowy, wielki uśmiech na twarzy raz wylewając się na twarz, zejść nie mógł już długo i dłużej nawet. I już się zaczyna, ej puśćmy jakiegoś Dupa, albo Boba, albo coś, muzyka, ej wkmińmy się w to, chłopaki, w tym momencie was pokochałam, ujęliście mnie niezwykle, co skromnie potem usiłowałam wytłumaczyć Z. kiedy poszłyśmy do kuchni.
   Pokój wypełniony nami, muzyką, śmiechami, rozmowami, żarcikami, jakimiś dziwnymi kminami M., pytaniami M. o elementy mojego stroju, M. uprawiający F1 na krześle obrotowym od ściany do ściany.
Jakie to było dobre, jakie to było potrzebne, by znaleźć się z Wami gdziekolwiek indziej, oderwać się na chwilę, poczuć coś innego. I teraz wiemy, że cezurką możemy sobie oddzielić to, co było, od tego, co jest.

...bo przebudziliśmy się ze snu.

czwartek, 17 marca 2011

W obrębie tej sieci...

  [  I Słońce, tak niebywale potrzebne, zdaje się kompletnie ignorować fakt, że jest tutaj tak pożądanym dobrem.]

    Niestety, jako, że nie wisi nad naszymi głowami niewidzialna ręka, dzięki której sprawy i wszelkie sprawuneczki dokonają samorozwiązania się, to my, sami, mali i wielcy człowieczkowie tego światka musimy sami podejmować tak ciężkie nieraz i trudne decyzje; sami musi panować nad naszym maleńkim królestwem, o którym mówią niektórzy mądrzy mniej lub bardziej uczeni, że to relacja.
    Sieć nasza, spleciona z wielowątkowych zależności i powiązań, mocno wysupełkowana na każdym końcu zwróconym w każdym kierunku tak zwanych czterech stron świata, wisi gdzieś, zawieszona głęboko na dnie zwanym społeczeństwo.
    I sieć ta, jakby nadszarpnięta przez drapieżne ryby, które wcześniej były wolne, kompletnie i absolutnie wolne, nie będąc zniewolone siecią, o jakiej my niegdyś marzyliśmy a jaka obecnie, w tych warunkach, jest naszym więzieniem. Zbudowaliśmy sobie mur, mur tak wielki i potężny, tak gruby i wysoki, że już sami łapiemy się na tym, że nie pamiętamy, co jest poza nim. Zamknęliśmy się pośrodku naszych własnych egzystencji, stapiając się w jedno.
    Sami ją na siebie zarzuciliśmy, najprawdopodobniej nieświadomie, jeśli można tu mówić o starożytnej koncepcji winy niezawinionej, winy nieumyślnej, ale załóżmy ten jeden raz, że tak właśnie jest, że nieumyślnie sprowadziliśmy na siebie zniewolenie, które trzyma nas kurczowo w swoich szponach. A zniewolenie owo polega z grubsza na tym, że choć wiemy doskonale, że wystarczy wyjść, wypłynąć poza obręb sieci, to i tak żadne z nas tego nie robi, bo gdyby zrobiło, to wtedy, wtedy dopiero bylibyśmy nieszczęśliwi.
    ...bo spoglądając prawdzie w oczy, kochamy być zniewoleni, gdyż wtedy dopiero odczuwamy, czym jest to cholerne szczęście, którego tak bardzo i usilnie nie mogliśmy odczuć nigdzie indziej, jak w obrębie tej sieci, co nas trzyma za przeguby, wrzynając się nam krwawo w skórę.

środa, 16 marca 2011

Zapomniane Słońce

...i chociaż dzień dobiega już końca, nic z tego celu, jaki sobie ułożyliśmy w głowach, nie zostało wdrożone w praktykę.
    Ostatnie dni były ciepłe, słoneczne, pełne różnych wypełniaczy dnia, które zapychały nas i rwały na kawałki i kawałeczki nasze ciała; były to dni pełne wiatru, wiejącego znad morza, co z lekka poruszał nasze dusze.
A dzisiaj przyszedł nowy dzień, zupełnie inny jakiś, niż wszystkie dotychczas. Coś pękło na sklepieniu, coś się rozłamało w tym niebie, które z wczorajszego koloru jaśniejących błękitów wyewoluował w paletę szarości, której malarz używa zwykle, do zaznaczania konturów miejskiego bruku, brudnego od upapranych błotem podeszew przechodniów. Nie chodziło nawet o to, że zaspałam, a przecież miałam wstać, jak zawsze o dobrej porze, ogarnąć i siebie i Jane, która tutaj legła po mojej prawicy, na moim łóżku, by móc na chwilę oderwać się od rzeczywistości i móc ulecieć w świat snów składanych jej tak skrzętnie i skrupulatnie przez wielkiego brata Morfeusza.
    Otworzyłam oko jedno, otworzyłam oko drugie, spojrzałam na zegarek usytuowany dokładnie na przeciwko mojej rudej, rozczochranej głowy i:
-7.43! FUCK, Jane- wykrztusiłam zaspana. Bo cholera, zaspałyśmy, ale spoko, nie, bo ani ja ani Jane specjalnie się tym nie przejęłyśmy; dzień ten od razu płynął innym torem niż zawsze. Zawsze któraś by sie przejęła, czy coś obok tego, nie?
Wyjrzałam przez okno.
     Wielka i szara chmura kłębiła się tuż nad kamienicą, która zdawała się tracić swój cały blask, jakby coś w niej straciło na wartości, jakby miała zaczynać powolny proces obumierania, zwieńczony wielkim i nieuzasadnionym wybuchem. Drzewa poruszały się niespokojnie na porannym wietrze, który dął i dął swoje agresywne pieśni tak pasywnie, że nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, jak bardzo te drzewa krzywdzi. Otworzywszy okno, dotarł do mych nozdrzy swarliwy pomruk powietrza, ciężkiego i skroplonego wilgocią tak mocno, że włosy same, od razu, zaczęły mi się skręcać na końcówkach.
    Słońca nie było. Po kilku dniach, kiedy tak chętnie pokazywało swoją twarz, teraz najwyraźniej postanowiło, że się schowa, że złoży swoją pustą twarz na dłonie, jakże bolącego mnie, zapomnienia.

wtorek, 15 marca 2011

Twardsi niż granit.


- Czujecie to? Zapach Wisły. - bezwiednie rzuciłam w powietrze. Bez udzielenia mi jakiejkolwiek odpowiedzi zamarliście na chwilę, irracjonalnie szukając zapachu, na który zwróciłam wam uwagę. Przez kilka sekund panowała w nas taka cisza, taki spokój o jakim mogą mówić tylko ludzie prawdziwie spokojni.
Czarna noc wokół nas zdawała się mówić za nas; ciepłe powietrze doglądało nas ostrożnie z każdej strony, podczas, gdy skuleni na Bulwarze siedzieliśmy sącząc nasze piwa, tak skrzętnie ukrywane pomiędzy nogami na wypadek, gdyby policja się tam kręciła, a jak wiadomo, psów na Bulwarach jest pełno.
Otoczeni łagodną taflą Wisły, związani ze sobą związkiem tak silnym, tak mocnym, że nikt i nic nie mógłby nas w tamtej chwili zniszczyć. Byli już zresztą tacy, co próbowali i nic, nic z tego nie wyszło. Twardsi niż granit, siedząc nad tym brzegiem, w początkach nocy tej, która stała się dla nas kolejnym przystankiem na drodze do jedności naszych myśli i umysłów.
Raz po raz dało się zauważyć jakieś brązowo i zielono upstrzone kaczuszki nieśmiało podpływające, niby to znienacka, tuż obok nas, by móc poczuć to, co i my czuliśmy w nas, to, co wydychaliśmy z każdym oddechem naszym, a co zdawało się tak usilnie te kaczuszki przyciągać. Niestety, gdy tylko podpływały bliżej, zauważały, że niewidzialna nić łącząca tę czwórkę, mocno siedzącą na brzegu, była z jednej strony jak łańcuchy, silące się z ogromnym uczuciem, które się pomiędzy niby tworzyło. Biedne kaczuszki, każda kolejna, co podpływała, musiała z podwieszoną głową, odpływać i szukać swego szczęścia gdzieś dalej pośród Bulwarów Wiślanych.
A my, w naszymm szczęściu zawieszonym pomiędzy łykiem piwa a rozmową o aborcji, odpływaliśmy w sobie coraz bardziej...

niedziela, 13 marca 2011

Poczuliśmy wiosnę. Part II

...a z tym Zakrzówkiem to tak było, że sobie po dziewczyńsku uroiłyśmy w głowie, by sobie tam pójść na spacer i może jakieś, w domyśle ładne, zdjęcia porobić. Plan był naprawdę banalny w swojej prostocie. Niestety, nie, okazało się, że Jane musi już jechać, bo praca, bo Alchemia, bo szklanki za barem i ten, no, autobus ma za niedługo. No spoko, więc idziemy, przyspieszamy, by zdążyć, choć na minutkę, razem sobie postać na tych osadach wapiennych, co tworzą mały, prywatny skarb Twardowskiego. Już się ubieramy, zakładamy te nasze buty, te nasze kurtki kiedy nagle, z impetem otwierają się drzwi od kuchni. To Pepe, wychyla nosa, dając nam szanse poczuć te cudowne zapachy, które świadczą dobitnie o tym, że obiad, tak skrzętnie i skrycie przez Pepego gotowany, jest już gotowy, by móc zacząć wcinać.
    W istocie, Pepe wyszedł, by oznajmić, że możemy już jeść. Ale cholera, nie możemy, fuck, musimy iść przed siebie, obiad potem, trudno, niech wystygnie, nie wiem, cholera, ej, Pepe, no sorryy, wy jedzcie sobie sami, my wrócimy za piętnaście minut, za pół godzinki, za godzinę, zjemy, na lajcie, na spokojnie; Pepe zły z lekka, bo chciał dobrze, byśmy od razu jadły, ale nie możemy, no, nie możemy i już.
- Idźcie już, ja zaraz dojdę- krzyczy Viki i zabiera na szybko swoje miękkie, puszyste i kręcone włosy gdzieś na górę, pewnie, by się przebrać czy coś.
- Spoko, ej to weźmiemy śmieci, wyrzucimy je od razu, co?- powiedziała Doma, uprzednio gapiąc się na dwa zielononiebieskie worki śmieci leżące przy drzwiach- No, chociaż tyle możemy zrobić, nie? Ej Zuza, bierz jeden, idziemy!
    I poszły, wyszły, a za nimi Jane i ja, przebierając naszymi nóżkami, podążając tą samą drogą, co Domi i Zuza. Śmiecie zostały wyrzucone, a my stałyśmy we cztery, czekając na piątą naszą, z High5 !; stałyśmy i Doma zaczęła nam robić zdjęcia, a trzeba przeto wiedzieć, że Doma ma dobry zmysł fotograficzny, lubi dzierżyć aparat, i jak już go w swych dłoniach białostockich trzyma, to spod jej paluszka wychodzą takie ujęcia, że głowa mała. I ustawia nas, nie, ten, miny gangsta, emo gest, usta w dziubek, nogę bardziej w prawo, popraw włosy, mrugnij bardziej, sexi, bardziej sexi! Ahh..! A teraz wzięła z głowy swej pomysł, by stanąć na małym czerwonym hydranciku, co rośnie sobie, jak stary muchomor pośrodku trawnika; stanąć tak w stylu TapMadl, że niby konkurs, że niby trudna sesja, że ciężko się na jednej nodze utrzymać, i że latamy, że pełen serwis, i w ogóle to git! TapMadl niech się chowa, High 5 to jest to, tu na tym hydrancie, co już wcześniej tyle widział, że sam mógłby zacząć opowiastki o tym pisać.
    Zdjęcia umilają nam oczekiwanie, ahh, gdzie ta Viki, zawsze się spóźnia, wiecznie jej nam za mało, ale kiedy już przychodzi, to jest z nami w całości, wielce, absolutnie i zupełnie niezaprzeczalnie.
- Huuuhuuu...! - krzyczymy z ekscytacji, gdyż oto oczom naszym ukazuje się Wiktoria w całej okazałości, z wielkim, brązowym turbanem na głowie. Byt absolutny, nieskazitelny w swojej brązowej, wiktoriowej egzystencji.
    Viki dołączyła i już od razu jesteśmy całe, skończone, wszystkie; tak, pięć nas, jak pięć żywiołów, jak pięć zmysłów, niesamowicie kompletna harmonia chaosu.
    Dobra, spadamy, bo trzeba iść, by zdążyć, by być, by stanąć nad brzegiem Zakrzówka i popatrzeć w przyszłość.
    Idziemy więc, drogą niezbyt okrzesaną, drogą nieociosaną w stronę brzydkich połaci lasu, które już niedługo, już za kilka chwil świata staną się najpiękniejszym miejscem na świecie.
Droga drogą, kroki nasze krokami naszymi, można by rzec, że to zwykły spacer. Niekoniecznie, nie tak szybko, coś zawsze się musi stać, dziać, przydarzyć.
    I w rzeczy samej, tuż przed nami majaczyła w oddali trójka ludzi. Dwóch młodych typów i jedna ona. Ona, której nogi miotały się bezwładnie po ziemi; ona, której ręce bez kształtu opadały swobodnie na przedramiona obu typów; ona, ubrana w coś czarnego, bardzo po modnym dziewczyńsku, bardzo schludnie; ona, której głowa walała się po własnej klatce piersiowej w odurzonym zwisie; ona, która, będąc kompletnie nieprzytomna, była ciągnięta przed dwóch facetów, w środku dnia, o godzinie 16. Ona, ta, co jakimś cudem doprowadziła się do takiego stanu, że kompletnie nad niczym nie panowała. I oni, dwóch obleśnych typów, co wyglądali, jakby ciągnęli worek kartofli, by go za chwilę, za najbliższym drzewem rasowo przerżnąć, zgwałcić , i przelecieć, by się tam w każdy możliwy otwór spuścić beznamiętnie, by wytrzeć to ścierwo butem i by je porzucić, poćwiartować i zakopać gdzieś w pagórkach Zakrzówka lub zrzucić ciało w głębiny mętnej zakrzówkowej wody.
    Widok był iście przerażający, rany, jak mała apokalipsa na plaży, mącąca smętnie wody Lazurowego Wybrzeża. Zuza aż skamieniała na chwilę, nie wiedziała, czy to bezpiecznie żebyśmy i my przechodziły obok, ale musiałyśmy, bo raz, że ten sam kierunek, a dwa to, że już się do nich zbliżałyśmy. Zresztą i tak zwrócili na siebie uwagę, kiedy praktycznie zatrzymali ruch na ulicy, bo worek kartofli z tej biedaczki dziewczyny osunął się kompletnie na ziemię. Noga jej jedna potoczyła się gdzieś do tyłu, a ręka opadła łagodnie w bok, podczas gdy głowa nadal zwisała w jakimś dziwnym układzie brody i oka. Jeden z typów rozmawiał przez komórkę. Podeszłyśmy już praktycznie na wyciągnięcie ręki, słysząc strzępki rozmowy, ale wciąż nie rozumiejąc ani słowa.
- Wszystko z nią ok? Tzn, widzę, że z pewnością nie, ale może wam pomóc, co? Gdzie ją zabieracie?- zapytałam mocnym, stanowczym tonem, a jeden z drugim typem popatrzyli na mnie takim wzrokiem syczącym, takim spojrzeniem, jakie rzuca się tylko najgorszemu wrogowi.
- No już jej brat, ten ee, jedzie po nią, na przystanku się umówiliśmy- odpowiada jeden, zmieszany, widać, że mu głupio, widać w nim szczerą reakcję, to mnie bynajmniej uspokoiło. Drugi typ nawet się słowem nie odezwał; ubrany w czerwoną kurtkę stał i gapił się przebrzydle na nas, które podeszłyśmy, by w razie czego dokonać zbrojnej mentalnie interwencji, by ocalić tę biedaczkę, co walała się teraz po ziemi bez sensu zupełnie, by móc jej pomóc, czy coś.
Nagle owa dziewczyna poruszyła rękoma w jakimś dziwnym, psychotycznym geście i odezwała się tak bardzo po pijacku:
- hmnn, nnnnnn... niieee.. niiicc mi nniiee jeeestt, ostawccie mniiee
    I w końcu tak też zrobiłyśmy, bo i też pozbyłyśmy się początkowego złego wrażenia, jakie w nas wywołała ta sytuacja. Skręciłyśmy na Zakrzówek i błotnistą drogą pospieszyłyśmy w kierunku Słońca, majaczącego delikatnie ponad nieulistnionymi jeszcze drzewami. i rozmawiałyśmy o tym, jak można się do takiego stanu doprowadzić, zastanawiałyśmy się, czy to tylko alkohol, czy coś innego, w jakiej dawce, od kiedy itp itd.
I nagle wszystko ustało.
    Weszłyśmy bowiem w zręby wapienne Skał Twardowskiego, weszłyśmy na ścisły teren zalewu, stałyśmy tak przez chwilę, bez słów, bez myśli, bez uczuć, po prostu, bo widok był niesamowity.
Jasne niebo zdawało się przez chwilę mrugać do nas zalotnie zza subtelnych promieni Słońca, co przebijały się z drugiego końca zalewu.  Zalewu, który skuty lodem wyglądał tak łagodnie, tak królewsko i tak najzwyczajniej jednocześnie, spokojna jego tafla poczęła przybierać formę naszych dusz, które mimowolnie tym widokiem uspokajały się, wprawiając się w stan błogości umysłu, który określić można było tylko przy pomocy owej tafli zalewu, skutej lodem. Urocze, wapienne klify rozpościerały się władczo z każdej strony Zakrzówka. Wyglądało to tak, jakby tafla jeziora uwięziona była w murze, złożonym ze ścian wapiennych, przepasanych od czasu do czasu małymi drzewami, i ludźmi, co przewalali się raz po raz na jakimś pagórku, widocznym w gdzieś w oddali.
    Stałyśmy jeszcze przez chwilę na jednym z rzeczonych pagórków i poszłyśmy sobie w stamtąd już, oddałyśmy dobrowolnie ten wspaniały widok, by móc odprowadzić Jane na przystanek.
-Jeszcze tu wrócimy, Zakrzówku -wyszeptałam z cicha w swoich myślach- Jeszcze Cię uwolnimy z tych murów, będziesz i Ty, nasz, swój, znany namacalnie, w dotyku Twej topornej dłoni.

    Przystanek koło Kauflandu nie jest jakiś specjalnie absorbujący, lecz co dziwnym było, spotkałyśmy tam jednego z tych typów, co ciągnęli tamtą dziewczynę, z jej wielką formą worka kartofli. Konkretnie rzecz biorąc, był to typ w czerwonej kurtce, wyglądał jakby chciał nam przypierdolić bejsbolem, a gapił się na nas z takim wzrokiem morderczym, że aż Jane, która miała zaraz jechać sama, bez nas, przestraszyła się:
- Ten typ jest jakiś dziwny, podszedł tu, blisko nas, i z odległości dziesięciu centymetrów nas obczajał, a wyście stały do niego odwrócone, nie widziałyście, a ja tak, o fuck. Chryste, jaki okropny człowiek. Dziwny, dziwny.
    Dlatego właśnie, na wszelki wypadek wsiadłam z Jane do autobusu, gotowa pojechać z nią tak długo aż będzie się czuć bezpiecznie, na szczęście typ ten, nie wsiadł to tego samego autobusu. Uff... Można już oddychać, nie? Pożegnałam się z Jane, która gnała statycznie do pracy, która będzie musiała zapieprzać do niewiadoma której godziny, ale z drugiej strony wiemy przynajmniej, że ma się dobrze.
Zeszłyśmy się więc z powrotem na Ruczaj, już bez Jane, do tego Dworku Szlacheckiego, należącego do dwóch wielkich, małych tego świata: Wiktorii i Pepego. A tam, tam magia działa się już od wejścia przez próg. Obiad, obiad tak wielce gotowany wcześniej przez Pepego, Pana w tym domu, w tej kuchni, w tym małym, ciepłym świecie, gdzie muzyka reggae i styl rasta jest wszechobecny, obiad ten był już gotowy, by jeść!
    Prawdziwa szlachecka uczta miała dopiero przed nami zaistnieć. Pieczeń, ziemniaczki, sałatka w sosie francuskim, o fuck, orgazm to był na talerzu, zaiste, powiadam- orgazm. Mięso, idealnie zrobione, miękkie, niezbyt twarde, delikatnie różowe, ale broń boże nie surowe, sałata, z lekka owinięta sosem, ociupinkę chrupiąca i ziemniaczki, ziemniaczki, które tak ciężko opisać, gdyż jadło się je, doświadczając jakichś irracjonalnych odczuć w różnych dziwnych miejscach na ciele. I pozwólcie proszę, że ucelebruję ten posiłek tym właśnie, że nic więcej już na ten temat nie napiszę. On był po prostu królewski w swojej formie i materii.
     Posiliwszy się, uznałyśmy, że dobrze by było zrobić sobie małą sjestę na balkonie i tak właśnie, w ten sposób doczekać pierwszej gwiazdki. Dodawać chyba już nie muszę, że to właśnie zrobiłyśmy. W międzyczasie pozrzucałyśmy zdjęcia na kompa, pośmiałyśmy się z własnej głupoty min, jakie prezentowałyśmy na co drugim zdjęciu; potem wynalazłyśmy świetną metodę na pośmianie się: poczytamy sobie chamskie znaczenia imion, hahah, tutaj dopiero można było się uśmiać, gdy się czytało, np. o takim Dawidzie, Michale, Krzysztofie czy Macieju. Panowie nasi, ileż się o was dowiedziałyśmy w ten sposób. Zresztą, o sobie też.
    Trwałyśmy tak więc na tym balkonie, zakopane we własnych myślach, przemyśleniach, słowach, gestach i w pościeli, którą nam Viki przyniosła, gapiąc się w różne punkty oraz od czasu do czasu na głowę Viki, przykrytą wielkim mistycznym eksperymentem, pod skromnym tytułem 'Czy włosy zakręcą mi się na papier?'
heh, little silly things.
A ja wpatrywałam się w Oriona, w mojego Oriona, szukając odpowiedzi na każde dręczące mnie ostatnio pytanie. Chciałam znaleźć w nim odpowiedzi na pytania, które zdawały się wylewać już w niektórych miejscach poza obręb swojej sensowności. Orion niestety, tego wieczora, nie udzielił mi żadnej, nawet szczątkowej, odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie.
Sprawił jedynie, że poczułam się głodna. Pomyślałam więc, że pójdę do Kauflandu, by zakupić coś do jedzenia. Ubierałam się już, kiedy przyszedł Maciej. W tym momencie jedyny osobnik płci męskiej z naszej paczki, wszyscy inni się porozjeżdżali. Maciej został, bo Maciej nigdy nie robi tego, co wszyscy. Ciągle inaczej i inną drogą. Stanął na progu w swojej brązowej, raperskiej bluzie, ze swoim sowim uśmiechem i błyskiem w oku na powitanie, mówiącym jasno, że DJ YouTubeBuch zawitał w gościnę i że impreza się dopiero zaczyna. To jednak musiało zaczekać, gdyż od razu rzuciłam do niego, znad zakładanych na stopy butów, że idzie ze mną do Kauflandu, no dobra mówił, spoko, od razu kupi, jakieś winko, jakieś piwko i jakieś suweniry czy coś. Pepe jeszcze podbiegł i ze swym zadziornym uśmieszkiem poprosił, żeby mu kebab w proszku kupić. Spoko, Pepson, na lajcie.
...więc poszliśmy z Maciejem, na lajcie, do Kauflandu, idąc ciemną doliną nocy, ograbiając ten dziwny sklep z miliona paczek czipsów, z przypadkowego trunku wysokoprocentowego, dwóch piw, i tego, no, kebaba, w proszku. I coś jeszcze, taki mój mały pomysł, żeby osłodzić życia na chwilę kilkorgu dziewczętom.
Zanieśliśmy to wszystko z Maciejem do naszego Dworku Szlacheckiego na środku Ruczaju. Zupełnie, jakbyśmy wracali do domu, do naszego domu, gdzie zawsze jesteśmy wszyscy, choćbyśmy i nawet nie byli realnie, w komplecie.
Nasz mały, wspólny, nasz kochany Ruczaj, gdzie tak wiele się już wydarzyło.

sobota, 12 marca 2011

Poczuliśmy wiosnę.


-Poczuliśmy wiosnę.- rzuciłam w powietrze lekko drwiącym tonem
- No tak, ma Pani rację-rzuciła zupełnie odmieniona. Niby to tylko inaczej ułożone włosy a kobieta zupełnie inna.
- Ile płacę?- pyta fryzjerki, która właśnie skończyła swoje dzieło, podczas którego przemieniła wodę w wino, a usłyszawszy odpowiedź, zapłaciła, ile trzeba było
- Do widzenia- rzuciła na pożegnanie i z uśmiechem na ustach wyszła.
     To było na Borku Fałęckim. Urodziła mi się w głowie taka myśl, by tam iść kiedyś, tak na lajcie, z buta iść, pobyć tam, bo nie bywam tam praktycznie wcale. Tyle, co na Łagiewniki się czasem zapuszczam, ale rzadko, cholera, bardzo rzadko a ostatnio to nawet i wcale.
     A dzisiaj taki idealny dzień na takie wałęsanie się bez celu był. Nawet stanie i czekanie na pętli na Borku wydawało się przyjemne. Zieleń trawy budząca się bez pośpiechu do życia pomiędzy metalowymi szynami. Ludzie ogarnięci swoimi sprawami, wszyscy, jak jeden mąż, uśmiechnięci w swojej nowowiosennej odsłonie.
Podjeżdża 19, tramwaj, rzecz jasna. Ekologicznie.
     Krótka podróż przerwana na chwilę wielkim wystąpieniem motorniczego, by nie rzucać się, jak hieny na resztki ścierwa, na automat z biletami. No tak, tylko jak ci biedni ludzie mają tego nie robić, skoro 5 sekund później mogliby dostać mandaciko od kanara za jazdę bez biletu, nie?
No nieważne, w sumie to zupełnie nieistotne, ale jakiś wstęp mógłby się przydać.
     Pepe pisze, żeby kupić pekińską i sosy francuskie, no spoko, ogarnie się to w Tesco. Zero problemu.
...załatwiwszy więc te drobne sprawunki w wielkomiejskim prostokącie zakupowym idę tam, tam gdzie zawsze jest tak dobrze i tak miło, i gdzie najlepiej się budzi, nawet po nieprzespanej nocy.
Ruczaj rzeczony. Wielki gościniec Viki i Pepego, co przyjmuje interesariuszy od rana do wieczora, o każdej porze w czasoprzestrzeni, witając ich z otwartymi ramionami, chlebem i winem ugaszczając. Jednym słowem, albo kilkoma, jak kto woli: Dworek Szlachecki.
     Wchodzę i od razu wszystko to na mnie bucha, to ciepło domostwa i ta atmosfera wyczekiwania. Z kuchni dobiegają nieziemskie zapachy. To Pepe, wielki majestatyczny w swojej chwilowej odsłonie, Pepe-Kucharz. To, co robił pachniało, jak coś, czego się absolutnie nie zapomina.
     W pokoju od razu widzę wielkie uśmiechy od ucha do ucha, należące do jakże przepięknych dam. Doma, Zuza, Jane i Viki. Serce od razu się raduje, ale okazuje się, że nie czas na cokolwiek, bo już ten, no, wiecie, już nabieramy tempa, już gdzieś wychodzimy, już się ubieramy, już idziemy w plener, co by dnia nie tracić, jednym słowem: spierdalamy.
     I już nas nie ma.
...bo wyszłyśmy, szukać naszego wiecznego szczęścia gdzieś w promieniach słońca rozbudzających nasze dzikie myśli.
...i szukamy go, czując pod stopami zimny beton na zmianę z miękkim, błotnistym podłożem krakowskiego Zakrzówka.

piątek, 11 marca 2011

...i wiemy doskonale, że należy czekać.

     

       To wszystko jest jakieś takie lepsze, że mi się tak zdaję,  a niby wcale przecież nie udoskonalone; coś się w sumie zmieniło, chociaż wszystko pozostało dokładnie takie samo. Patrzymy na świat tymi samymi oczami, w taki sam sposób mrugając i mrużąc powieki. Wychodząc z pokoju, jakiegoś tam, bo prawda taka jest, że nie ma się pojęcia, gdzie się rano jest, więc wychodząc, zostawiamy te same butelki, te same papierki, płytko rzucone w pośpiechu przed siebie. Przechodzimy, równo stąpając, po tych samych okruszkach, co zawsze a na łóżku zostawiamy ciągle tych ludzi, co zawsze. Wszyscy oni tacy sami, chociaż tak różni w swojej odmienności, śpiący, połączeni mitycznym węzłem nieśmiertelnego Morfeusza, z jedną nogą wysunięta poza zmiętą kwadraturę ciepłej kołdry. Śpiący są tacy spokojni... Czasem jeszcze można coś zjeść, napić się z dowolnego kubeczka, który wyda się sensowny, by akurat ten przyłożyć do swych ust i z wolna sączyć jego zawartość. Resztki zbiera się z samego wnętrza miliona większych i mniejszych burdeli, jakie się wczoraj zrobiło. A na śniadanie jemy ten sam zestaw, płatki albo kanapki, kanapki albo płatki, ileż można?
Wieczność, jak widać.
       Dni upływają nie wiadomo kiedy, ciągnie się godzina za godziną, sekunda za sekundą, noga powłóczy jedna za drugą w równym tempie marsza pogrzebowego wygrywanego przez poranny stukot koni mechanicznych na skrzyżowaniu ulic Ja-Pierdole i Nie-Ogarniam.
       I jesteśmy gdzieś tam i my, osiągnąwszy szczyt depresji wczesnowiosennej, wątpiący w sens istnienia śniegu na ulicach, wychwytujący starannie pierwsze strzeliście błyskające promyki słońca na Błoniach; my, ścigani przez tramwaj nr 12; my, ci źli, co nie ustępują nikomu miejsca na pustym przystanku; my wreszcie, co jesteśmy za głośno w domu ciszy.
...i wiemy doskonale, że należy czekać. Wszystko jest jeszcze bowiem, przed nami.

poniedziałek, 7 marca 2011

Efekt Motyla

Żyjemy w tym samym świecie od przeszło ułamka sekundy, która powieli się, by w ciągu kolejnego ułamka panować nad całym światem. Ten sam świat w nas, te same życia, te same dusze i umysły, te same drzewa, ta sama krew na rękach, ten sam uśmieszek na podrapanej twarzy. Wszystko takie same a inne, choćby w każdej odmiennej sekundzie, jaką Los nam odlicza.
A niechże się coś zmieni, jakaś rewolucja umysłów naszych, naszych rąk, naszych dłoni; niechże ta noga, co skórą swą i popękaną powierzchnią opiera się o blat stołu, niechże i ona coś zmieni w sobie i na zewnątrz siebie. Gdyby ją tak tylko przesunąć leciuteńko w prawo, albo w lewo, albo naprzód czy też w tył - zastanówcie się, ileż, by to mogło zmienić w całej skrytości, w ogromie całym Wszechświata? Energia, z jaką ów noga przywodziła do siebie inne energie zacznie układać się inaczej, gwałtownie zmieni się przepływ węzła energetycznego w tym miejscu, powodując, miliony kilometrów stąd to, że przyjdzie na świat, wreszcie, jakieś uśmiechnięte dziecko.
Efekt motyla, cóż więcej by tu rzec?
... i pomyślcie tylko, że którymś następnym razem moglibyśmy się naprawdę widzieć, naprawdę dostrzec siebie takimi, jakimi jesteśmy. Moglibyśmy patrzeć na siebie zwykle, nawet może i z dziecinną ciekawością, bo to tak, jakby nowy człowiek się narodził.
...i może następnym razem, kiedy siedzieć będziemy, skąpani, gdzieś w porannym słońcu utuleni o poranku do snów naszych o irracjonalizmie ich egzystencji, może właśnie w owym poranku, zamiast pieprzyć jakieś głupoty o nich, może właśnie, przy tym żarze bijącym z królewskiego nieba, zaczniemy mówić o sobie. Tak nagle, i po prostu.
...i może następnym razem, kupując ryż w jebanym hipermarkecie zastanowisz się, wreszcie, skąd to do cholery pochodzi; może otworzysz oczy na to, że zgadzając się na niską cenę zgadzasz się na podział świata na strefy, na ludzi lepszych i gorszych, może właśnie wtedy dotrze do tej twojej beznadziejnej, owładniętej szałem skrajnie materialnego konsumpcjonizmu główki, że to TY jesteś winien tego, że świat pogrążył się w sympatii z pustką.
Coś musi się zmienić. Coś potrzebuje być inne. Coś musi przyjść, jak letnia burza gwałtowna, z wewnątrz nas samych.
O, niechaj zmiana przyjdzie!
Niechaj oczyści nas z brudów naszej zakłamanej i nierealnej egzystencji.

niedziela, 6 marca 2011

W głuchym szumie brzęku kufli...



Sto tysięcy jednakowych poskręcanych z waty fajek, sto tysięcy twarzy opartych o ściany,
sto tysięcy na wpół pełnych kieliszków od piwa, sto tysięcy dekadenckich potakiwań.
W głuchym szumie brzęku kufli siedzimy, pierdolimy, o sztuce, o politycznej myśli,
o życiu naszym, o czerwonej rewolucji świata, i o tym, że ten fantastyczny człowiek,
niczym rzeźbiarz oparty pod ścianą świata przy sąsiednim stoliku siedzi, niezaspokojony.
Sam, nie samotny, stary człowiek silnej woli. Zbieramy się, czy coś, wychodzimy,
na zwykły, chłodny poranek wieczornej, tak cholernie niezwykłej krakowskiej nocy.
                                                                                                                                     DarlaDashwood, 5 marzec 2011






.

czwartek, 3 marca 2011

Arbuzie jestestwo!

I wszystko się streszcza w tym arbuzie, co to sobie w pewnym miejscu leży, tak po prostu, z dupy, realnie, kompletnie sobie egzystuje, bo tak.
W ogóle cała Starowiślna to taka jedna z tych dziwnych ulic w Krakowie, które raz się kocha a raz się ich nienawidzi. Zależy, nie? Od pogody, od twojego humoru, od kurwa głupich rzędów wycieczek lejących i wylewających się zewsząd po płycie chodnika, od czasu na przejście kawałka tejże ulicy, od tego czy idziesz na pocztę czy na rynek, od pory dnia i kurwa, od tego, że taki ma się, cholera, kaprys.
Dajmy na to, dzisiaj.
Poranek roku jakiegoś tam 2011. W sumie ranek ciepły, ustosunkowując się do kilku poprzednich. Szłam sobie, na lajcie, nie, na zajęcia, co się odbywać miały w AudioMaxsie. Czemu nie tramwaj? A jakoś tak ten, niech będzie, że tak mnie impuls, pierwotny zwierzęcy instynkt poprowadził.
Wylewające się nieśmiało słońce opadało kolorowo na bruk owej Starowiślnej. Prawie nikt nie kręcił się, ni to po jednej, ni to po drugiej stronie. Z Kefirka, jak tak sobie szłam, nie wychodziła żadna zbłąkana dusza, a tramwaje marki Bombardier sunęły po swoich wyznaczonych torach niezwykle subtelnie, tak po łabędziemu, bym nawet rzekła. I jak tu w takim momencie życia, tej ulicy nie kochać?
...i tak doszłam do ulubionego miejsca, do mojej małej abstrakcyjnej formy wszystkiego, tego małego idealnego 'ja' w całości wszechświata, w całości bezmiaru tej materii i formy, co ją tak raczymy czasem nie ogarniać.
Doszłam do arbuza.
I w arbuzie tym, jak mówiłam, chodzi o to, że jest.
I tak egzystuje on już od dwóch lat, co najmniej, gdyż dwa lata temu, jak nic, jakby to wczoraj było, pamiętam przecież, wtedyż to zaczął owy arbuz istnieć dla mnie.
...bo go zwykle i po prostu zauważyłam, w całym tym jego zwykłym jestestwie, które sobie tak ulubiłam i ukochałam.
Arbuzie jestestwo. Jakież to proste!


środa, 2 marca 2011

W pokoju w cętki.

W objęciach melatoniny,
pośród chudej pościeli,
w środku karmelowego pokoju w cętki,
gdzieś wśród kapitalistycznego gnoju
                                                  układamy nasze namiętności
          na półeczkę namalowaną przez nasze lęki.



[Będziemy się kiwać gdzieś po środku świata
                                       w za dużych butach
                        tuż pod okiem sokolego kata]


.Niewypowiedzeni.
Niczym oksymoron światła
będziemy czekać
...tuż przy linii zasypiającego bez celu Mannerheima.
                                                                    i wmawiać sobie,
             że wolimy dotyk oczu cudzej, innej ręki...

DarlaDashwood 21.02.11