poniedziałek, 22 sierpnia 2011

[uciekł mi księżyc]

uciekł mi księżyc z widoku za oknem
spieprzył zanim zdążyłam powiedzieć ‘zostań’
teraz kwadratura  okna świeci czarną pustką
niebo nie pokazuje się z najlepszej strony
ukrywając skrzętnie wszystkie tajemnice świata
nie poszły na marne szkolenia z rozpaczy
nie zastanawiam się nawet czy księżyc jeszcze zobaczy
jak gwałcą mnie pod jego przyzwoleniem
jak wkładają mą głowę w sam środek pieca
może
podziękuje księżyc za mnie kiedyś komuś
że nie było nikogo kto pod osłoną nocy
rozpali dla mnie lampę z małym światłem dnia.
                                                    Darla Dashwood, 10.08.11

Przeżyjesz.

Wycierpiałeś wieki w miłości, nie pamiętasz jak to jest
Kiedy twoje serce krwawi i umiera z bólu.

Pozwól, że przypomnę ci, czym jest rozpacz czekania
Wezmę długi nóż i wbije ci go między oczy

Po nosie poleje ci się ciepła krew, zamkniesz usta
Wyjmę ostrze a twój mózg zacznie wylewać się na zewnątrz

Nie będzie dla ciebie ratunku, czekając na śmierć
Przeżyjesz tak ostatnie swoje tchnienie

A ja potem zostawię cie na pożarcie sztucznym psom
Zakazane owoce smakują sztywnym trupem.

Lubisz sobie zdrowo zaschnąć, wiem to, wiesz.
Ususzę więc twoje ramię, wsadzę do wazonu

Co lepszy kąsek rzucę na podłogę, brudną od szczęścia.
Rozwiąże sznurówki i uduszę nimi twoje jaja.
                                                            Darla Dashwood, 10.08.11

aż oczy wybuchną

czy czujesz się bezpiecznie gdy przykładam ci do skroni
marchewkę?
Jak to jest, kiedy wyrzucasz z siebie ból,
bombardując rozpaczą wszystko dookoła
zostawiając za sobą spalone mosty i miasta
kiedy odrzuciłeś od skroni marchewkę, by ją zarzucić komuś na szyję
dusząc, aż oczy wybuchną
policyjne syreny dookoła głowy
oznajmiają kolejne zaginione jestestwa
kiedyś skończy się era zakrzywionego bezpieczeństwa
może nawet dożyjesz kiedy przyjdą zabić ciebie
w naturalnym środowisku
zamknięty w domu na cztery spusty
człowiek z marmuru
o nadmożliwie kruchym wnętrzu

czarne serce srebrzy się z metalu, a pod spodem
nie rozgrzewa go nic.
nie otworzy drzwi, nie da się przeżyć.
niewybaczalny
marmurowy
chuchniesz i puff, już go nie ma…
                             Darla Dashwood, 14.08.11

niedziela, 14 sierpnia 2011

Ty.


Jaranie jest trochę jak Ty. Bywa podchwytliwe, sam wiesz. Raz jest dobrze, raz źle. Raz doprowadzasz się do takiego stanu, że myślisz, że to koniec, umierasz; a innym razem jesteś tak, jakby spłynęło na ciebie szczęście, widzisz kolory zupełnie inaczej, niż dotychczas. Tak, jaranie jest jak Ty, chociaż wiesz, że nie jest dla ciebie dobre, to kochasz to, pieklenie, bardzo. I nie potrafisz tak po prostu, odejść. W końcu, staje się częścią ciebie, brakującym puzzlem. Czymś tak codziennym, jak poranek.

I ta ciągła niepewność, cokolwiek będzie, cokolwiek się stanie. Dreszcz, emocje, wszystko. Ty.

sobota, 13 sierpnia 2011

Mówiło się na mieście...

   
    W czeluściach czarnego, jak smoła nieba, kryje się chytrze pośród bezszelestnej powierzchni wielki, błyszczący się złowieszczo księżyc w nowiu.  Zapomniany, z odległych stron na nas patrzy, widząc wszystkie podłożone w mieście bomby. Nie ma, i nie było nigdy żadnej relacji pomiędzy nami. Tylko kości zdechłych szczurów wyrzucane, od tak, nam pod nogi. Raz po raz powietrze w swej kryształowej strukturze, przecinane zostaje przez ciemne smugi nietoperzy, zostawiających za sobą niewidzialne dla ludzkiego oka, dźwięki echolokacji.  Mówiło się na mieście, że noc wypełniona będzie lodowatym deszczem. Mówili tak w kolejce po kebab, w budce telefonicznej, a nawet w podjeżdżającym pod dom Vauxhallu naszego dealera.  Mówili też, że pośród kropli zsyłanych rychło na ziemię, znajdą nas; mówili, że zamkną nas, by za wszelką cenę mieć nas uwięzionych, w klatkach. A kiedy zaczął płonąć budynek stacji kolejowej, mówili, że to okropne, że płonie frustracja wzmagana przez ostatnie lata. Kiedy płomienie zaczęły rozprzestrzeniać się dalej, palić z wolna umierających ludzi, też mówili, że ten miał tyle zegarków w domu, że tamten karmił swoje lisy, albo, że jego syn lubił sobie zdrowo wypić.  Tak czy inaczej, zapadł w końcu zmierzch tych wszystkich powiedzonek. Miasto umilkło. Nie pada żaden deszcz. Przestało nawet wiać, gdzieś z zachodu na wschód. Wszystko teraz składa się tylko z tego piekielnie czarnego nieba, kilku szarawych chmur, i tego wielkiego księżyca, świszczącego swym światłem w kolorze zapowiadającym  nadchodzące zmiany….
    Tak, ten księżyc właśnie zawisł naprzeciwko mego umysłu, księżyc z jasną, złośliwą poświatą.

czwartek, 11 sierpnia 2011

...i starać się zrozumieć niepoznane.

  


Wszyscy żyjemy w zamkniętym pokoju, z oknem wychodzącym na zewnątrz, zakneblowanym tak, że nie da się go otworzyć. Żyjemy patrząc przez okno na to, co na zewnątrz, nie zdając sobie sprawy, że tak naprawdę nie istniejemy… Okno pokazuje nam obrazki tego, co było, co jest, co będzie; każdy powiew wiatru lustruje naszą ciekawość, skąd przyszedł, czym jest, gdzie pójdzie. W nocy leżymy na wznak ze wzrokiem utkwionym w okno, które daje nam jedynie przebłyski, ale nadal leżymy, ciasno spięci na naszych łóżkach czy kanapach, wyciągając szyje by jeszcze raz spojrzeć na to, co jest poza naszym zasięgiem.  Czarne niebo spowijają kłęby białoszarych chmur, które czasem pokażą zza siebie, jakby z oddali, ów księżyc, co czai się gdzieś w ciemnościach. Lodowaty wiatr przewraca kłęby dymu z zachodu na wschód, dając upust swej nienawiści. A my, ściśnięci pod kołdrami, możemy się tylko domyślać, odczytywać wysyłane nam znaki i starać się zrozumieć niepoznane.  Nie tak to sobie planowaliśmy. Nie tak to miało być, ale czas spojrzeć prawdzie w oczy. Żyjemy w zamknięciu przed życiem. Żyjemy, jakby nie żyjąc, jakby nas tutaj w ogóle nie było… więc co nam szkodzi, weźmiemy nóż, przyłożymy go do swoich nadgarstków i poderżniemy je tak mocno, że wyjdą nam żyły, naderwane zębem czasu.  Pamiętamy, że przyszliśmy tutaj, by móc zaznać prawdziwych pojęć abstrakcyjnych, w czystej ludzkiej formie ich egzystencji. Jednak, pokój nasz otacza ciemność, Nie ma sprawiedliwości, nie ma mądrości, nie ma kompromisu. Nie będzie nigdy tego, co widzimy tuż za oknem, bowiem żyjemy w zamknięciu, pamiętasz? Czasem wydaje się nam, że stoimy na krawędzi niewiadomego, że kręcimy się wokół rozpaczy, która zatacza nad nami koła w powietrzu, niczym sęp nad padliną. Czasem zdaje się, że widzimy przez okno, jak palą się mosty, budowane niegdyś przez naszą wyobraźnię. A czasem chciałoby się po prostu otworzyć to cholerne okno i rzucić się w dół, milion mil w dół, bez nikogo i niczego, co złapałoby nas, uratowało przed niechybnym upadkiem.  A gdyby tak jednak otworzyć okno, rozbić się o posadzki, rozkruszyć o beton, rozpuścić się w kwaśnym deszczu nieba, albo dać się zabić pod kołami przypadkowego roweru. Czasem widok za oknem pyta, czy nie boję się rozruchów, nie - odpowiadam. Nikt tak naprawdę się ich nie boi… Rozruchy codziennie przeżywamy w swoich sercach, uwięzionych w sobie, zamkniętych w zapieczętowanym pokoju.  …więc cóż zostało? Módlcie się za nas, kto wierzy, jesteśmy ludźmi żyjącymi w zamknięciu.  Żyjemy bez życia pod ciągłym obstrzałem obrazków zza okna, pod nieustannym pożarem rzucanych w nasza stronę widoków tego, czego nigdy nie będzie.  Krwawimy razem, na osobności z ran, jakie sami sobie zadaliśmy, nawzajem. To my, ludzie pełni nienawiści, wypełnieni strachem i pożądający więcej. To my, szykujący sobie sami szubienicę złożoną ze wspomnień, urojonych głęboko w głowie; to my, nie mogący się przystosować do powietrza w zamkniętym pokoju.  Podnieście nas, puśćcie z dymem, podpalcie pokoje od zewnątrz, podłóżcie bombę, dajcie nam się zabić, zabijcie nas sami, sprawcie, że znikniemy, że zapadniemy się w sobie, że nigdy więcej nikogo nie skrzywdzimy, że raz, choć raz znikniemy na dobre. I módlcie się za nas, którzy żyją nieustannie obserwowani, przykuci do łóżka, chorzy z tęsknoty, pożądający, wypełnieni po brzegi nienawiścią.

czwartek, 4 sierpnia 2011

A znaczyło to tyle tylko, co proste ‘tak’.

-Cichutko, maleńka… - powiedział przytłumionym głosem - cichutko, piękna. Już dobrze, już dobrze. Nic się nie stało. Ja posprzątam, nic się nie martw; zrobię co trzeba, wiesz?
- Wiem, kochanie, wiem. -  i dodała po krótkiej chwili namysłu -  Zdarłam sobie gardło na tobie, wiesz? Jak mogłeś mi na to pozwolić? Jak mogłeś? – emocje znowu zaczęły z niej wypływać.
To się stało wczoraj. Niebieski wazon z salonu pękł na drobne kawałeczki w momencie, gdy z impetem uderzył o ścianę, zatrzaśnięte drzwi obiły się o ścianę tuż obok kuchni a kot, niegdyś śpiący na swoim  ulubionym niebieskim dywaniku w przedpokoju uciekł byle szybko z mieszkania, pranie z półokrągłego balkonu siłą zepchnięte gdzieś na samo dno, szesnaście pięter w dół, leżało rozpierzchnięte w smętnym zielonym ogródku.
Po zapuchniętym policzku spłynęła kolejna łza. A za nią kolejna, i jeszcze następna. Przewróciwszy szybko oczami nad wszystkim tym, co widziała przed sobą, poczęła płakać. Nic lepszego w tym momencie nie dało się zrobić. Bezsilnie jej nogi opadły na ziemię, a razem z nimi i wątły tułów, dłonie łapczywie pochłonęła podłoga a twarz zakryła się burzą rudych włosów.
Podbiegł do niej, męski, rześki w trzeźwości swego myślenia, w całej swej bezwzględnej racjonalności bijącej wprost z jego szarozielonych oczu. Ujął jej ciało w swe silne ręce i przywiódł ja do siebie. Trzymał w ramionach dopóki nie opadnie ostatnia kropla emocji, które zawieszone były w całym powietrzu tego mieszkania. Trzy lata wcześniej nikt by nie uwierzył, że zostanie z nią, że będzie nadal przy niej, po tym wszystkim, co mu zrobiła.
A jednak był. John Hastings nadal był, w taki czy inny sposób, ale zawsze był. Jak gdyby nigdy nie odszedł, jakby ona nigdy nie odeszła. Był przy niej w Boże Narodzenie, był w słoneczny grudniowy poranek, był także wtedy, gdy odwozili ją do szpitala z podciętymi żyłami na prawym nadgarstku… tak, wiele złych słów można było o nim powiedzieć, ale nigdy tego, że mu na niej w jakiś, właściwy tylko jemu sposób, nie zależało.
Dla niej w końcu rzucił swoją żonę, byłą już żonę, Evette. Dla niej przeniósł się z Liverpoolu do Londynu. To z nią zaczął jeść czekoladowe ciastka z dodatkiem sherry, z nią zaczął przesiadywać na balkonie słuchając szumu wiatru w uszach. Przy niej był po prostu inny, chociaż wciąż taki sam, jak kiedyś.
- Cichutko- powtórzył do Darli, nachylając się by pocałować ją w policzek – Pójdziesz teraz do salonu, usiądziesz na kanapie, włączysz telewizor i poczekasz na mnie, ok?
Zamiast odpowiedzi obserwował pusty wzrok zawieszony gdzieś w próżni. Wiedział już, co to oznacza. Znał ją. A znaczyło to tyle tylko, co proste ‘tak’.
Pomógł jej powłóczyć nogami do salonu, usadził na kanapie, nastawił Channel 4 i włożył jej w lewą  dłoń pilota. Poszedł zobaczyć, co trzeba uprzątnąć najpierw. Wszędzie dookoła walały się porozrzucane rzeczy, drzwi pozostawiały ślady na ścianach; tak, miała biedaczka kolejny napad furii. Szybko wziął się do roboty, i podwinąwszy rękawy zaczął zbierać rzeczy z podłogi i odstawiać je na swoje miejsce, pozamykał okna, drzwi, pozamiatał wszystkie odłamki talerzy, jakie tylko dojrzał. Zrobił swoje; jak mówił, tak posprzątał.
Przysiadł się do niej na kanapie i objął swymi ramionami. Nawet nie drgnęła. Jakby w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że nie jest sama. Zimna, była całkowicie zimna. Jakoś znosił to w swoim sercu, znosił wszystko, co robiła. Wiedział, że ludzie niestabilni emocjonalnie tacy po prostu są; wiedział też, że za chwilę może nastąpić napad dobrych emocji, że za kilka sekund Darla nie będzie chciała się od niego odkleić, że nie będzie chciała go wypuścić z mieszkania byle tylko przy niej był.
Toksyczna relacja, ot, co. Ona ulotna, wystarczy mrugnąć, by stracić ją z oczu, on, ze swym instynktem opiekuńczym i swoją niezdolnością do poświęcenia się jednej osobie. Byli sobie pisani, absolutnie. Każde z nich to wiedziało i każde z nich bało się tego jak cholera. Uciekali przed sobą i wracali w swoje ramiona już prawie dziesięć lat. Dekada złożona z nieustannego pościgu i nieustannej tęsknoty miała wkrótce zatoczyć koło…
-John, kochasz mnie? – zapytała nagle Darla chrypiącym głosem
- Czy cię kocham? Nie, nie kocham cię. –odpowiedział stanowczo, a widząc mokre od łez oczy dodał, równie stanowczo – Ja cię kocham nadludzko, ja cię kocham szaleńczo, tak bardzo, że nie jesteś w stanie sobie tego wyobrazić. K o c h a m  c i ę. –wycedził ostatnie słowa wprost przed jej twarzą. Darla wtuliła się mocno w jego tors, delikatnie całując każdy centymetr kwadratowy ciała jakie udało jej się wyczuć pod ubraniem. Poczęła muskać ustami jego szyję, wodzić subtelnie noskiem po jego gorącej skórze, raz po raz przygryzając ją w seksowny, właściwy tylko sobie sposób. Odgarnęła swoje włosy i zawiesiła swoją twarz na wysokości jego twarzy. Wlepiła weń swoje wielkie oczy i trzymała go wzrokiem przez chwilę, po czym na jej zapłakanej twarzy pojawił się wielki uśmiech. Ujęła jego twarz w dłonie :
- Kocham cię. Kocham cię każdym kawałeczkiem mego ciała i każdym kawałeczkiem mojej duszy. K o c h a m  c i ę. –wycedziła tak samo, jak on wcześniej.

Chłodny angielski wieczór krążył dookoła mieszkania na szesnastym piętrze. To było jej mieszkanie. A jego wybór, że cały czas do niego wracał.