sobota, 12 marca 2011

Poczuliśmy wiosnę.


-Poczuliśmy wiosnę.- rzuciłam w powietrze lekko drwiącym tonem
- No tak, ma Pani rację-rzuciła zupełnie odmieniona. Niby to tylko inaczej ułożone włosy a kobieta zupełnie inna.
- Ile płacę?- pyta fryzjerki, która właśnie skończyła swoje dzieło, podczas którego przemieniła wodę w wino, a usłyszawszy odpowiedź, zapłaciła, ile trzeba było
- Do widzenia- rzuciła na pożegnanie i z uśmiechem na ustach wyszła.
     To było na Borku Fałęckim. Urodziła mi się w głowie taka myśl, by tam iść kiedyś, tak na lajcie, z buta iść, pobyć tam, bo nie bywam tam praktycznie wcale. Tyle, co na Łagiewniki się czasem zapuszczam, ale rzadko, cholera, bardzo rzadko a ostatnio to nawet i wcale.
     A dzisiaj taki idealny dzień na takie wałęsanie się bez celu był. Nawet stanie i czekanie na pętli na Borku wydawało się przyjemne. Zieleń trawy budząca się bez pośpiechu do życia pomiędzy metalowymi szynami. Ludzie ogarnięci swoimi sprawami, wszyscy, jak jeden mąż, uśmiechnięci w swojej nowowiosennej odsłonie.
Podjeżdża 19, tramwaj, rzecz jasna. Ekologicznie.
     Krótka podróż przerwana na chwilę wielkim wystąpieniem motorniczego, by nie rzucać się, jak hieny na resztki ścierwa, na automat z biletami. No tak, tylko jak ci biedni ludzie mają tego nie robić, skoro 5 sekund później mogliby dostać mandaciko od kanara za jazdę bez biletu, nie?
No nieważne, w sumie to zupełnie nieistotne, ale jakiś wstęp mógłby się przydać.
     Pepe pisze, żeby kupić pekińską i sosy francuskie, no spoko, ogarnie się to w Tesco. Zero problemu.
...załatwiwszy więc te drobne sprawunki w wielkomiejskim prostokącie zakupowym idę tam, tam gdzie zawsze jest tak dobrze i tak miło, i gdzie najlepiej się budzi, nawet po nieprzespanej nocy.
Ruczaj rzeczony. Wielki gościniec Viki i Pepego, co przyjmuje interesariuszy od rana do wieczora, o każdej porze w czasoprzestrzeni, witając ich z otwartymi ramionami, chlebem i winem ugaszczając. Jednym słowem, albo kilkoma, jak kto woli: Dworek Szlachecki.
     Wchodzę i od razu wszystko to na mnie bucha, to ciepło domostwa i ta atmosfera wyczekiwania. Z kuchni dobiegają nieziemskie zapachy. To Pepe, wielki majestatyczny w swojej chwilowej odsłonie, Pepe-Kucharz. To, co robił pachniało, jak coś, czego się absolutnie nie zapomina.
     W pokoju od razu widzę wielkie uśmiechy od ucha do ucha, należące do jakże przepięknych dam. Doma, Zuza, Jane i Viki. Serce od razu się raduje, ale okazuje się, że nie czas na cokolwiek, bo już ten, no, wiecie, już nabieramy tempa, już gdzieś wychodzimy, już się ubieramy, już idziemy w plener, co by dnia nie tracić, jednym słowem: spierdalamy.
     I już nas nie ma.
...bo wyszłyśmy, szukać naszego wiecznego szczęścia gdzieś w promieniach słońca rozbudzających nasze dzikie myśli.
...i szukamy go, czując pod stopami zimny beton na zmianę z miękkim, błotnistym podłożem krakowskiego Zakrzówka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz