sobota, 6 lipca 2013

Busola

(...idąc z busolą, wiatrów różę wetknięto w zbyt młodą dłoń)

Szedł przez życie beztrosko, krakowski młodzieniec.
Od zmierzchu do świtu, w karmazynowym przypływie
kochał ją przez całą Długą ulicę,
kochając się z nią do Alei i kończąc uczucie.
Powrócił znowu, na rynek kleparski,
by kupić sobie trochę swojskiego, ekologicznego szczęścia.

Stał pod McDonaldem, kurczowo trzymając,
instytucję przyjaźni, co ją zwą świecką władzą.
Postanowił znaleźć sobie cel, używając busoli.
Niech go poprowadzi, w lekko mentolowym
     powiewie żyznej szczerości
     na tle Wisły, która każde już kłamstwo sprawdziła.
                                                    
                                                           Darla Dashwood, 24.05.2013

poniedziałek, 28 stycznia 2013

na potem













...jak więc cię nazwać
skoro nie jesteś na później.
na teraz też coś
innego jest na składzie.

Nocami robimy spis kropek na żebrach
a za dnia osobno oddychamy.

W zegarku odbija się twarz,
wysoka, niedookreślona.
Na ścianę rzutuje cień zza drzwi
dziwnie oświetlany lodówką.

I dym gdzieś w kącie uciekający
lekko uchylonym oknem;

zdaje się, że nie ma już nic na potem.
                                              Darla Dashwood, 28.01.13

niedziela, 27 stycznia 2013

równoleżnik




- To nie tak, że chciałam nałykać się wszystkich tabletek, jakie miał w swojej szafce! Za kogo ty mnie masz, Steve? - żachnęła się z przynależnym jej oburzeniem Darla
- Posłuchaj.... nie oceniam cię, ani nic. Nie mam zresztą żadnego prawa, ale musisz przyznać, że ta sprawa wygląda dziwnie, nie? No powiedz, że nie!? - stał na przeciwko z wycelowaną w nią parą niebieskich źrenic, oczekując czegokolwiek z jej strony. Niestety, miał tego nigdy nie otrzymać.
- Steve, ja... Musze już iść. Cześć, pa! - ucałowała go po razie na każdy policzek i szybkim krokiem oddaliła się od skrzyżowania, na którym stali.
      Było słoneczne popołudnie. Niemal czyste niebo wlewało się w zabrudzone chodniki. Darla szła w kierunku rzeki, mijając po drodze liczne stare kamieniczki, które wrosły w struktury tego miasta i w przyziemny, tylko sobie znany sposób, radowały przechodniów swoim odbiciem. Ona w oczach wyobraźni widziała tylko tę garść kolorowych cukiereczków, które zabrała z nocnej szafki w jego pokoju. Właściwie nie powinno jej tam nawet być, a co gdyby ta druga ją zobaczyła? Co wtedy... jakoś o tym nie pomyślała, w ogóle nie myślała. Dawno przestała to robić. Zabawne, jak ludzie potrafią wyłączyć coś w swoim mózgu. Ten głosik, który im mówił: jesteś wariatem! Nie, skup się na słońcu, na architekturze...
- Auuuć! - nagle uderzyła w coś twardego wychodząc zza rogu.
- Fuck, przepraszam! - i to był ten głos. Nie mogła go pomylić z żadnym innym. Rozpoznałaby go nawet z odległości mil morskich.
- John? - wyszeptała prostując ręce
- Darla. - odpowiedział a jego mina mówiła, że musiał jej szukać. Wściekłość malowała się pod jego brwiami i schodziła w kierunku ust - Jak mogłaś!? Słyszałem o wszystkim...

- Przestań. Nieważne.


* * *


      Poszli tam, gdzie lubili być, w zakolu rzeki. Siadali nam brzegiem, odwróceni do ludzi, którzy gdzieś tam codziennie trudnili się życiem za ich plecami.
- John...? - zapytała, ułożywszy głowę na jego ramieniu - To ostatni raz, kiedy się widzimy, prawda?
- Po tym co zrobiłaś? - spojrzał w górę i zagryzł wargi, po chwili wyszeptał - Tak, definitywnie.
- A pamiętasz, jak leżeliśmy na trawie, starając się dorosnąć? - wyszeptała, teraz mogła już mówić, co chciała -  W naszym przekonaniu tyle wystarczało nam do szczęścia, by nieruchomo leżąc, iść nadal naprzód. I ktoś potem nas zawołał, nie, gdzie byliśmy, jak znaleźliśmy się tam, to chyba był czyjś ogród.  A byliśmy sami, bez nikogo innego na kogo moglibyśmy zwalić całą winę.
- Krzyczeli, że się widujemy, że się spotykamy, że robimy wszystko nie tak, jak trzeba, że wciąż rozmawiamy. Spierdoliliśmy to wszystko. - odezwał się John, głaszcząc ją po włosach
      Darla czuła to od dawna. Kiedy wydaje ci się, że coś jest nie tak, zwykle właśnie takie jest. Gdy ich usta przy ustach spotykały się, też jakoś nie było to pełne. Żadnego pomostu. Chwila westchnienia i już, koniec. Nic więcej nie było.
- Cholera - zaklęła Darla - któregoś dnia na wieszaku zdjęliśmy dwa płaszcze i nadal mówiliśmy, że tam z tamtego balkonu, w ciepłym słońcu południa znajdziemy szczęście. Idiotyzm. Okazało się, że zamiast tego, za rogiem mieliśmy kanciapę. W sypiącej się ze starości, białej kamienicy wymienialiśmy się trawą i puszczając buchy w niedaleką przestrzeń  opowiadaliśmy o sobie innym, których dopiero co poznaliśmy.Cholera! A oni wszyscy nam wierzyli!
- Spierdoliliśmy to. - powtórzył John, uśmiechając się do wspólnych im wspomnień - Wiesz, bo poczuwamy się do winy...
- Nie John, to ja czułam się winna. Ty nigdy tego nie doświadczyłeś. 
     W tamtej chwili poczuła wyraźnie. Stało się. Otworzyła drzwi, zawiesiła płaszcz złożony z kawałeczków kropel, które spadły z nieba kilka wieczorów wcześniej. W jej głowie zapanował spokój.
- Kiedyś w twoich ramionach zamykałam świat a rzęsy wyznaczały równoleżnik położenia, w jakim lubiłam przesiadywać. - dodała po chwili - Najlepiej z książką, kiedy ty paliłeś jointa w drugim pokoju. Czasem zerkałeś w moją stronę, nie żebym sprawdzała czy patrzysz, ale tak właśnie było. - a teraz patrzyła, jak on spogląda w jej stronę z lekkim grymasem na jego pięknej twarzy. - Wiesz, zawsze chciałam ci to powiedzieć, ale jakoś nie było okazji. A potem te tabletki... wiem przecież, że zostawiłes je tam  specjalnie...
- Darla... to były pigułki mojego ojca. Coś ty u licha narobiła? 
- Oh, serio? - wydusiła po kilku sekundach - No nic. Wiesz, to, jak ty. Miało być dobrze, a wyszło jak zwykle. - powiedziała wstając i ruszając w kierunku ciepłego słońca.
- Jesteś dziwna, wiesz? - zawołał zza jej pleców
- Wiem. Dlatego nie możesz o mnie zapomnieć.



czwartek, 22 listopada 2012

pomiędzy palcami



Z przypadkowych interakcji pomiędzy czasem a przestrzenią zrodziło się coś innego, niż wszystko wokół, chociaż wciąż o znamionach wszystkiego tego, co minione. Czasami zastanawiam się, jak tamte krople deszczu przedostały się do wnętrza jego skromnego serca; chyba po prostu nie rozumiem. To, co nowe, pochłonęło kilka tamtych kropel i na kilka godzin zatrzymało je w sobie. Delikatnie, bo po krzywiznach ciała a jednocześnie pomiędzy życzliwymi oddechami, słuchaliśmy, tej ciszy, która wypełniała nam umysły. A potem całkiem wokół nastała ciepła w swych obłokach aura niedowierzania, zmieszana z ziemistym posmakiem niedopowiedzianych zdarzeń. Pomiędzy palcami włosy wplątywały się w kłopotliwe życzenie tamtych chwil, które trwały dłużej niż trwać miały. Oświetlone aurą oblicze, z lekko rozchylonymi ustami, czekało, jak gdyby było spłoszonym króliczkiem, spowitym w srebrzystoszarą poświatę księżyca. Czekało na coś, czego nie można było wtedy dookreślić, coś, nieznajome i nieznane w swej prostocie, a jednak wciąż zawile nieprzeciętne. Trochę dziwnie, kiedy nasze opuszki się spotkały, ale złączone razem, emitowały właściwą tylko sobie moc, nienaznaczoną żadną definicją. Niemi, w swoich dialogach oddechowych zasypialiśmy, a nad nami unosił się gęsty pył złożony z tego czegoś innego, co się wtedy utworzyło. Nie pomogło, nawet uchylone na przestrzał okno; nie pomogły drzwi tak skrzętnie pozamykane przed zewnętrzem naszych marnych wtedy egzystencji. To coś zawisło perfidnie nad sufitem i grzecznie mówiło, że jeszcze nie czas, by odejść. A dłońmi bawiło się kroplami deszczu zebranymi z jego jeszcze miarowo bijącego serca.

sobota, 22 września 2012

Zaplanowałem coś





- Zaplanowałem coś. - powiedział z dumą, spoglądając nagle w jej na wpół śpiące, zamknięte oczy. Był już późny wieczór i leżeli w łóżku, z głowami na białych poduszkach. Dzień minął im bardzo szybko, chociaż nie była to zwykła sobota. Dawno się nie widzieli, zatem kiedy spotkali się przypadkiem o poranku nad rzeką wiedzieli, że takiej okazji nie można przepuścić. I nagle nieważne stało się dla Darli zaplanowane pilne pranie lub od-popołudniowe pijaństwo z kolegami Johna. Spacerowali wspólnie przez dwie godziny, nadganiając wszystkie szczegóły, co tam u nich słychać, jak praca, co u wspólnych znajomych. Potem stwierdzili, że przydałoby się śniadanie, a że mieszkanie Darli było niedaleko to udali się tam, po drodze robiąc skromne zakupy. Sandwich z serem, jajkiem i rzodkiewką dawno już smakował dla nich tak dobrze, a zrobiona własnoręcznie przez Johna kawa wydawała z siebie przyjemne dźwięki rozgrzewania. Nagle przypomniały im się wszelkie historie o tym, jak to było kiedyś, więc korzystając z zasobów komputera Darli, oglądali wspólnie przeszłość, słuchając przy tym tych samych piosenek, co kiedyś. Nagle zrobiło się popołudnie, zatem w podzięce John zaprosił Darlę na obiad, tym razem na mieście. Poszli to tej małej, ukrytej gdzieś na Rynku knajpki, gdzie można było zjeść pysznie i zarazem tanio. Długo mówili to tym, jak miał zostać, ale uciekł gdzieś w innym kierunku a ona zawsze zastanawiała się dlaczego tego dokonał. Po obiedzie zaprosił ją do siebie na lampkę czerwonego wina. I jakoś tak wyszło, że obejrzeli potem film, którego w sumie wcale nie oglądali; a w końcu położyli się do łóżka, zmęczeni nie tym, że znudził im się obraz, lecz tym, że nie mogli przestać ze sobą gadać. Przez jakiś czas milczeli, lecz przerwał tę ciszę głos Johna, który nagle przypomniał sobie, co w Darli było tym, co sprawiało, że go przyciągała.
- Co? - odezwała się Darla, jakby nie dosłyszawszy - Przecież ty nie planujesz.
- Zaplanowałem coś. - John powtórzył, tym razem stanowczo i trochę wolniej. Patrzył na nią a kiedy otworzyła oczy i spojrzała w jego własne, bardziej wnikliwie niż zwykle, bardziej przenikliwie, uśmiechnął się do niej szeroko.
- Czyli... co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała po dłuższej chwili wpatrywania się w niego
- Zaplanowałem coś. Nie rozumiesz? - i wyszczerzył swoje białe zęby - Zostaję. Chcę zostać.
- Zostań - odpowiedziała Darla bez cienia uśmiechu na ustach.
- Zaplanowałem coś- wydusił John a w jego oczach szalały szczęśliwe ogniki.
- Zaplanowałeś. - powtórzyła Darla, po czym uśmiechnęła się szeroko i zbliżywszy się do policzka Johna wyszeptała mu do ucha tylko jedno słowo:
zostajesz

.

piątek, 14 września 2012

zadzwoń do mnie po pólnocy





   ' Wiem skurwysynie, że siedzisz gdzieś tam, sam na tamtej kanapie. Wiem, że słuchasz tego, czego już dawno nie słuchaliśmy razem. Jarasz się wciąż tym i tamtym kawałkiem, ale nie zrobisz nic, choć mógłbyś mieć to wszystko, bo leży tuż obok, w pamięci tego cholernego, czarnego telefonu. Marzysz o tym, jak bywało dawniej, kiedy gryzłeś mnie w moją dolną wargę. Lubiłam też kiedy całowałeś mnie po szyi. Ogień ekscytacji zapalał się, kiedy tylko dotykałam twego karku, potem już wiedzieliśmy, jak skończymy, gdzie skończymy.... Teraz wiemy też, że chcesz, by to wróciło, choćby na jedną krótką chwilę.
    Zatem mówię ci, zadzwoń do mnie po północy. Nie ty przyjdziesz, ja do ciebie przyjdę. Będziemy się pieprzyć w twoim łóżku i na twojej podłodze. Po wszystkim zrobimy to jeszcze raz, weźmiesz mnie jak zechcesz i pociągniesz mnie ostro za włosy, zapakujesz w kajdanki i będziesz mnie miał po wszystkim, znowu, podczas, gdy ja będę walczyć z uściskiem twoich dłoni.
    Dasz mi chwilę oddechu. Wyjdziesz na zewnątrz, zapalisz papierosa. Wrócisz i skończysz, nie dając mi dojść tam, gdzie bym z tobą mogla dochodzić.W końcu wyswobodzisz mnie z uścisku metalu i nie mówiąc nic, usiądziesz na łóżku. Ubiorę się, gdy ty będziesz zjadał wzrokiem moją dupę. Zapakuję ją wolno w jeansy, przecież wiem, jak lubisz w nich mój tyłek. Specjalnie włożyłam swoją flanelową koszulę, żeby cię drażnić, nie pozwalając patrzeć ci na moje cycki szczelnie zamknięte w przezroczystym staniku. Dopnę każdy guzik, poza dwoma na górze. Włosy przeczesze szybko czarnym grzebieniem. Podejdę z wolna, całując cię w policzek. Odejdę około czwartej nad ranem i pozwolę ci zacząć beze mnie nowy życia poranek.'

wtorek, 11 września 2012

Z nimi najlepiej




Miasto marzeń, gdzie wszystko się zaczęło
Stara ławka pod drzewem i kilka ptaków
Karmiłem je dniami i nocami
Wierzyłem że wyrwę się stąd
Potem przyszli oni, marzyli razem ze mną
Kumple z podwórka których stać na wino
Na stara cegielnie się czasem chodziło
Choć brud syf i gnój
Z nimi najlepiej smakowało wino
                                                      DarlaDashwood

piątek, 7 września 2012

i nie znam już innych słów



Idę przez miasto. Przede mną świat, za mną spalone mosty. Nie zmuszam się do niczego, po prostu przed siebie, byle do przodu. Kilka godzin na zimnym wietrze z dubstepem w uszach. Dudnią basy, raz po raz sięgam po odtwarzacz, zmieniam bit i stawiam krok naprzód. Myślę o tym, że byliśmy zbyt blisko. Twoje rzęsy na moim policzku, a czas i przestrzeń nagięły się pod ich naporem.  Najchętniej znalazłabym cię na końcu świata i stanęła na szczycie, by móc potłuc ci w mieszkaniu talerze. I marze o prysznicu, gorącym jak skurwysyn, bo zaczynają mi odmarzać uszy i nie wiem już czy coś w ogóle słyszę. Nie ma sensu iść dziś w clubbing, wódka leje się za drzwiami a bramkarz stoi i podpala fajkę z trawy. Zatrzymujesz się czasem, wiem to, by móc pod jakimś murem rozpinać rozporek. Miasto czuje tę urynę a ty szczasz pod ścianą nadal. Widzę jak to robisz i jak bawisz się, rozbryzgując siki na prawo. Mogliśmy to zrobić na pralce w twoim starym mieszkaniu, pieprzyć się pod ścianą, albo robić to przez całą noc nawet się nie dotykając. Idę dalej, mijam bary, mijam ulice i przystanki. Na nich sto tysięcy ludzi idących jak ja – gdzieś kurwa przed siebie. Wpadam na ziomka, kilka lat się nie widzieliśmy, wszystko wporzo, ma żonę i dziecko w drodze. Życzę lepszych dni, i spierdalam nadal, byle daleko od niego. Wszyscy idziecie tą samą ścieżką, ten sam scenariusz odgrzewany w tej samej kuchence gdzieś pośrodku świata. Myślę, że ja nigdy tam do was nie pasowałam. Podczas, gdy ty wybierasz w sklepie tuzin pieluszków, ja czytam Newsweeka, przygłaśniając  Modestep, na którego koncertach traciłam cztery razy żebra. Robisz dobrze swojej nowej dupie a ja mam w dupie to, że Brazylijczyk się potnie, bo chce umówić się ze mną na pięciominutową randkę. I nawet jeśli teraz, idąc naprzód odmarzają mi paznokcie, chuj z tym. Paznokcie to nie żaden palący się problem. Stawiam krok za krokiem, ciągle w ruchu, nigdy statycznie. Przejść przez życie i nie skurwić się po drodze. Idę a dubstep rozpierdala uszy.





Żyły zaczynają się ogrzewać pod mocnym basem i coraz bardziej jest mi dobrze;  niebo zaczyna się układać pod stopami i chuj z tym wszystkim, bo i tak patrzysz wciąż przed siebie.  Przechodzę przez skrzyżowanie, za dużo ludzi w tym nieistniejącym mieście a potem jeszcze siedem suk napierdala po ulicy. Pewnie jadą na akcje, zapuszkować kogoś z Huty albo jadą, by sobie jechać i chwalić się nowymi skarpetami na mieście.  Nieważne, bo lubię jak zasypiasz szybciej niż możesz mi o tym opowiedzieć . Całuję cię w czoło na dobranoc a tobie śnią się nieznane historie. A potem się przebudzasz, kiedy staram się cię nie obudzić. I czuję wtedy, że jesteś dla mnie, chociaż potem znikasz rankiem. A potem przypomina mi się, jak paliłam skręta w palącym się samochodzie, z zupełnie kimś innym niż ty. I dym zastępował nam powietrze i dobrze było wtedy i spaliłam to, jak spaliłam tamten most, idąc wciąż przed siebie. Lubię czasem wrócić tam myślami, chociaż rozpierdala to głowę bardziej niż Borgore. Ale czuję to, i wącham wolność, ciesząc się, że byłeś tam wtedy ze mną.  I nagle, jak piorun, znikąd dopada cię symfonia dźwięków – chce być po prostu szczęśliwa. W tych krótkich słowach zawiera się wszystko i w nich składa się cała ta pierdolona egzystencja. Wszystko inne to ściema. I cokolwiek ci powiedzą, kiedy czekasz na coś w poczekalni, nie wierz im. Pieprz ich system i rusz się, zaczynając nowe życie. A coraz głośniejsze dźwięki wciąż dudnią mi w uszach…

piątek, 24 sierpnia 2012

uciekliśmy

   
 





 
        Jechaliśmy drogą numer 100km-do-zapomnienia. W żyłach pulsowała słodka i jeszcze czysta krew a z zewnątrz dobiegała woń balansującego krajobrazu, który zmieniał swe oblicze z każdą kolejną sekundą. Pędziliśmy jak szaleni, by móc zrobić to wszystko, o czym nigdy, żadne z nas nawet nie pomyślało. Pędziliśmy, by móc choć na chwilę nie myśleć, nie czuć, nie być, po prostu... zapomnieć. Wszystko, by znaleźć się w miejscu, z którego nie ma ucieczki materii ani światła słonecznego.
     Pod mroczną kopułą ciemnego nieba oddychaliśmy tym niewinnym powietrzem, naznaczonym zdradą naszych ideałów. Nieważne, mówiliśmy sobie, bo to nie miało, rzeczywiście, żadnego znaczenia. Zniknęliśmy z mapy świata na kilka minut, godzin, dni, nie będąc jednocześnie wcale, nigdzie indziej. Zabrakło nas, i o to właśnie chodziło. Uciekliśmy w Krainę Zapomnienia.
     Zrzuciliśmy pośpiesznie wszystkie nasze troski, zostawiając je na piaszczystym brzegu. A gdy nasze nagie stopy dotknęły jego chłodnych ziarenek pognaliśmy prosto w Lete, która przykryła te bezwstydne członki swoją niezmierzwioną powietrzem powierzchnią. Bezczelnie rozrywaliśmy taflę wody, a jako, że poddawała się nam żałośnie i odpowiadała na czułe pieszczoty obolałych dłoni, posunęliśmy się dalej, w głąb, by wydobyć z dna wszystko o czym nikt się nigdy nie dowiedział, że było. Dotykaliśmy wspólnego achea rheon. Płakaliśmy jak dzieci nad tym, co się jeszcze nie stało i graliśmy wesołego marsza wiedeńskiego dla przepływających obok dwóch kolorowych kaczek. Wryły się nam delikatnie w ten obraz i zamąciły na dwie sekundy całokształt tego, na co patrzyliśmy zbroczonymi mułem z dna oczami i ociekającymi przezroczystą, lekko soloną krwią, wypływającą z nich co chwila. Coś, jakby na chwilę zaiskrzyło w nas; coś przebranego za uczucie miłości. Bo to była miłość, rozbudzona po latach i stojąca dumnie pośrodku tafli zapomnienia. Szła ku nam wolnym krokiem, raz po raz przystając na chwilę i odwracając od nas swój wzrok. Czuliśmy ją pod tym nagim sklepieniem, złożonym z Drogi Mlecznej Miliona Niewidzialnych Gwiazd. A ona rozchyliwszy swoje lawendowe wargi patrzyła na nas; zbliżając się w coraz pewniejszym żabim chodzie. I to było to. Już wiedzieliśmy. Nikt nam tego nie zabierze. Miłość była nasza. Posiedliśmy ją w cudzołożnym uścisku złożonym z niewdzięcznej porcji opalonych nóg i złączonych warg na czyichś policzkach.Braliśmy ją cała noc i wyrywaliśmy z jej duszy resztki tchu, by mogła z rana pod przykryciem szarej mgły oddalić się, zupełnie inna, oddana innym w prezencie. Nakłuwaliśmy ją od środka, wypełniając po brzegi szczęśliwymi troskami tamtych dni, które przeminęły. Chwieliśmy obcować z nią i tylko z nią tracić wszystkie ziemskie zmysły. a ona, w całej swej potężnej bezsilności posiadła w końcu i nas, usztywniając nasze stopy gdzieś na dole i bezczelnie przyglądając się nam, jak zrzucamy z siebie ubrania. Gwałciła nas swoją namiętnością i w szaleńczym tańcu opętania wzięła nas w swe lawendowe, nabrzmiałe od ugryzień usta, by móc rozedrzeć nas i składać nas w sobie do rana...
    ... i nikt nie miał jej tak, jak my ją mieliśmy. Nikt niech więc nie waży się próbować nam ją odebrać. A potem zachowując resztki człowieczego piękna wyruszyliśmy na spotkanie z kolejnymi stronami naszego przeznaczenia. A ona, miłość? Została, bo jest tylko do nas, nigdy nie należąca, samotna w swej rozwiązłości, a nas przecież...nas nigdy tam tak na prawdę nie było...

wtorek, 21 sierpnia 2012

Tylko. Tego. Chcę.



- Czego? Czego ty chcesz? – wysyczał z nieskrywaną irytacją John. Nie rozumiał, jak mogła go tak traktować.

- Czego ja chce od ciebie? – Darla spojrzała na niego spode łba. W swoich myślach prawie płakała. Jak on, kurwa, mógł tego nie wiedzieć, nie widzieć, nie rozumieć. Ale stał tam przed nią, niewzruszony i wkurzony, bo ta dotychczasowa wymiana zdawkowych wyrazów nie miała dłużej sensu. Musiała w końcu ulec i… przyznać się głośno, nie tyle nawet przez Johnem, co raczej przed samą sobą – czego tak naprawdę chciała.

- Czego ja chcę? – powtórzyła - Chcę żebyśmy utknęli w nudnej kolejce, czekając na kupno gazety. Chcę, żeby złapał nas zbyt duży deszcz gdzieś na środku wiejskiej drogi, tak, żeby nie można było się schować. Chcę móc narzekać na to, że wybrałeś zły smak lodów, po które cię wysłałam. Chcę móc powiedzieć ‘masz rację’ kiedy się okaże, że jednak jesteś lepszym kierowcą. Chcę opierdalać cię z całych sił, kiedy nadepniesz mi w tańcu na stopę i jednocześnie przepraszać, że podniosłam na ciebie głos.  Chce się wstydzić za to, że za bardzo się upiłeś i wkurzać się na ciebie, że znowu wyszedłeś z kolegami. Chce, żebyś był zazdrosny, bo mój kumpel przytulił mnie 2 sekundy dłużej niż zwykle. Chcę, byś w łóżku nie miał dla mnie żadnej litości a po wszystkim, żebyś zbierał siły na poranek, zasypiając. Chcę się kłócić z tobą o głupi bilet na tramwaj i wybierać z tobą to, co zjemy dzisiaj na obiad. Chcę krzyczeć na ciebie, kiedy wmuszasz we mnie fast foody i słuchać jak przedrzeźniasz moje sałatki. Chcę, żebyśmy się sprzeczali o pilota do telewizora a potem razem oglądali kanał disco polo, bo to był jedyny kompromis.  Chce móc stracić z tobą kontrolę i pragnę byś miał ochotę szybko przez to  wracać z pracy. Chcę pójść z tobą na głupi spacer, idąc gdzieś bez celu, gapiąc się na głupie kaczki i rzucając im głupie kawałki chleba. Chcę żebyś mi ględził pod nosem, że znowu nie pozmywałam naczyń, kiedy ja zza twoich pleców będę wystawiać ci język, mając to gdzieś. I chcę dla ciebie zaciąć się 5 razy podczas golenia nóg, bo poganiasz mnie nieustannie czekając, aż wyjdę z łazienki. Chcę ciebie wyczerpanego po walce z odkurzaczem i wtedy kiedy masz wszystko w dupie. Chcę żebyś mi przypalał wodę na herbatę i nienawidził mojego sosu do spaghetti. Tego tylko chcę, z tobą wszystkiego. Tylko. Tego. Chcę.

niedziela, 19 sierpnia 2012

jedynym słusznym krokiem w przód jest ten do tyłu


...i zrobiła krok do tyłu. Nie chciała tego robić, nie po to przecież wybrała tę ścieżkę i podążała nią, by się teraz cofać. Tego jednak wymagała dalsza droga. Musiała ustąpić, bo traciła Go, traciła grunt pod nogami. Ziemia zaczęła się groźnie zapadać pod naciskiem stóp. Widocznie im bardziej naciskasz, tym mocniej i szybciej to pęka.  Maleńkie bruzdy, jakie pojawiły się kilka dni wcześniej zaczęły urastać coraz bardziej, aż w końcu osiągnęły punkt kulminacyjny. Taki, którego nie można już było przejść. Nawet pokora i spuszczenie głowy, przyznanie, że to nie to, nie mogło uratować sytuacji.  Wiedziała, że jedynym słusznym krokiem w przód jest ten do tyłu.
    Z każdej strony, po równo, Darla słyszała odgłosy życia, które raz po raz zaskakiwały ją swoją intensywnością lub brakiem należytej reakcji na jej ruchy. Po jakimś czasie nauczyła się w tym gąszczu krzyków i pisków odnajdywać te najlepsze, nieskalane niczym młode kwiaty. Często jednak okazywało się, że od spodu mają jakieś skazy, ale  równie łatwo mogła je, lub całe pachruście wycinać. Tak wyglądała z grubsza podróż przez las, który od dawna już starała się przejść, po swojemu, zresztą jak każdy tutaj. Bo wbrew pozorom, takich, jak ona było w tym lesie więcej. I każdy z nich, podróżników, był jak część drużyny partyzantów, bo niby na początku szło się razem, ale potem, kiedy konary drzew zachodziły nam coraz bardziej drogę, to każdy dbał o swoje; musiał, by jakoś przetrwać. A ponieważ cały ten egoizm Darli nie podobał się, starała się pomagać innym w drodze, zbaczając często z własnej. Niestety, od dawna już szła sama, bo wielu odpadło po drodze, i raz po raz zmagała się z niespodziankami na ścieżce, którą wybrała. A teraz dodatkowo te bruzdy, które urwały jej podróż, dosłownie w połowie. A najtrudniej jej było wracać.
    I odważyła się. Spojrzała na chwilę przed siebie, jeszcze raz, by móc uświadomić sobie, czego już nigdy przed sobą nie zobaczy a potem, najszybciej jak mogła, odwróciła się i tchnęła siłę woli w swoje członki, by mózg mógł im wydać polecenie 'cała wstecz'. Zrobiła krok do tyłu. Po nim z oczu zaczęła spływać jedna, jedyna uroniona łza. Z lewego oka konkretnie, bo to ono jakoś tak zawsze było bardziej emocjonalne, wbrew pozorom. Nieważne, pomyślała, chociaż jednocześnie gdzieś w okolicach mostka poczuła delikatne ukłucie. Zawód sprzed dni musiał teraz o sobie przypomnieć, ale nie an długo. Oddech, jeden, drugi. A potem wyprostowała się i ... zrobiła kolejny krok.
    Szła nadal, i nie zatrzymując się, bez przerwy stawiała coraz to kolejne kroki, by móc w końcu dojść tam, gdzie kiedyś zaczynała. Znów była wolna. A wolność ta zniewoliła ją ponownie, w delikatnym uścisku Księżyca i utulała srebrną poświatą mgły. Tak to już czasem bywa, że by pójść dalej, trzeba się cofnąć. Bo tylko tak można wciąż stawiać kroki bez zatrzymywania się.
    Stała zatem, znowu, na skraju wielkiego ciemnego lasu, który żarzył się nieposkromienie zjadliwością stworzeń, jakie tam żyły i w ogóle był cały jakiś taki... już jej znany, aż za dobrze, a w konsekwencji tak bardzo jeszcze nieznajomy. I las ten, nosił wdzięczne imię Świat.

poniedziałek, 30 lipca 2012

Wracasz sobie na lajcie, w piękną, krakowską noc.

  







Właściwie to uwielbiam ten nasz cały pijany i przećpany Kraków.
    Wracasz sobie na lajcie, w piękną, krakowską noc. Nogi cieszą się na widok bruku pod stopami a zaciesz na twarzy, wytworzony pod wpływem krakowskiego powietrza sprawia, że lepiej się idzie przed siebie. Zawsze spoko są wypady na Kazimierz, po zapiekankę, gdy boli gardło. Ustawiasz się, i znasz trik, bo turystą już od siedemnastu lat nie jesteś, że poganiasz tych wszystkich papierowych ludzików stłoczonych w niewiedzy pod okienkiem, by zamawiali szybciej, by to by tamto, albo coś tam, bo ci się, człowieki, spieszy. Jakie to piękne, że gość z gitarą ustawia się tuż obok, by przygrywać głodnym melodyjki, by oni, w swym jednostkowym  geście, żachnęli się na 2 złote do jego futerału. Ktoś podchodzi do gościa, dycha brachu między palce, zagraj mi tu coś z imieniem, dajmy na to - Dagmara, w tle. Podszedł zatem gość bliżej, wziął gitarę do ręki, zaczął grać i wyszły mu na twarzy wszystkie żyły, ukrywając na chwilę zapity do czerwoności nos. Nagle babka z sąsiedniej 'budki' krzyczy : królewska z czosnkowym! KRÓLEWSKA Z CZOSNKOWYM! Leci laska w białych gaciach i żółtych włosach, by po chwili zatopić swe pofałdowane zęby w ciepłym cieście. I gitara gra dla wszystkich w tle, a zamawiający piosenkę wykrzywia usta, by wyznać tamtej, Jak-Jej-Tam-Dagmarze, że jest laską jego życia, o tu, pod tym krakowskim niebem, na Kazimierzu, przy akompaniamencie kruszonych zębami zapiekanek.
     I kiedy się tak rozejrzeć po tym, co dzieje się dookoła, dojdziesz w końcu do wniosku, że chcesz tu być. Tu, albo ostatecznie w Jazz Rocku, gdzie puszczają najlepiej, jak potrafią wszystko to, co ci się podoba i dodatkowo można się dziwnie pokiwać na parkiecie, kiedy wszyscy patrzą, udając, że ich to nie obchodzi.
     Albo, gdy idziesz na spacer, po prostu, przed siebie, gdziekolwiek cie nogi poniosą, przy migającej w oddali pełni Księżyca, najlepiej z dubstepowym Vivaldim na uszach, wypełniającym do samego końca twój umysł. Wszystko jest, jak zawsze, tutaj, w tym mieście. Żyjesz w tym swoim przedziwnym tempie, i raz na jakiś czas, ktoś spoza tej Galaktyki Przeżyć przypomni ci, że gdzie indziej żyje się zupełnie inaczej. Przecierasz zatem oczy, jak to, niemożliwe przecież, no co ty, stary!, a potem przychodzi ten moment, kiedy sobie przypominasz...
     jak wtedy, gdy tam dzisiaj siedziałam, jak byliśmy tam, jakoś tak, wszyscy, razem. Przypomniało mi się, jak siedziałam nad Wisłą z ostrym zapachem wody, przebranej za ocean, mając jego krew na ustach. Przypomniał mi się zapach bzu, kiedy wracałam ostatnio z Zakrzówka i zachód słońca, na jaki razem patrzyliśmy dawniej, z jednej z tamtejszych skał. Ale w klubie ktoś pachniał Twoim i Tamtym zapachem. Ktoś się bił aż do utraty tchu. Potem ktoś rozwalił stół o szklankę ze wspomnieniami; i wreszcie zabrakło leżących pod moimi drzwiami czerwonych róż. Na wieży już dawno przestał człowiek wygrywać hymn tak dobrze nam wszystkim znany. Przyszedł poranek o bladym świcie i delikatnie kiełkującym od niechcenia dniu.
     I dobrze. Bo Kraków jest najlepszy właśnie o poranku, kiedy wszyscy budzimy się do nowego życia.

wtorek, 3 lipca 2012

Goodbye kiss.

 
    Gdyby to był inny świat. Kiedy go poznała, od razu wiedziała. To jest to. I od razu wiedziała, że za chwilę zniknie. Więc... gdyby to był inny świat, to Darla byłaby z nim, bo przecież wszystkie znaki o tym mówiły. A teraz, pozostało tylko uwierzyć w to, że on był i istniał. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy - pozostało po nich tylko kilka zdjęć. Zdjęć, które nigdy nie ujrzą światła dziennego. A reszta, reszta pozostanie tylko w jej głowie.
    Gdyby to był inny świat... ale nie jest.
    Zaczęła się burza. Znowu. Darla wyszła na zewnątrz. Nie mogła usiedzieć w domu. Wciąż unosił się w nim zapach jego skóry a poduszka nadal odznaczała się w miejscu, gdzie była przymocowana przez całą noc do jego twarzy. Być może na ziemię upadł kawałek jego skóry a w łazience został kawałek zarostu. Wszędzie głosy, odbijające się od ścian 'był tu'. A pośród piorunów i kapiącego na jej twarz zimnego deszczu, czuła, że może iść do przodu. Stawiała stanowczo kolejne kroki na mokrym bruku. Parła do przodu, ale pamiętała, co wydarzyło się między nimi. A zapach deszczu był najlepszą nagrodą.
    Oni też spacerowali nocą, w deszczu. Zabawne, on go nie lubił. Wkurzał się za każdym razem, gdy padało. Śmiała się z niego, przecież pochodził z miejsca, w którym wiecznie pada! A potem całował ją w czoło, mówiąc, że jest wariatką, ale za to ją kocha. To chore, mówiła do siebie, że te obrazy wciąż do niej wracają.
    I nagle wielki, gruby piorun przeszył ciemne niebo na wskroś. Świat na ułamek sekundy rozświetlił się w światłach apokaliptycznego zjawiska. Na ten ułamek sekundy świat zatrzasnął się w sobie a wszelkie życie zamarło ponad tą prowizoryczną powłoką ochrony, jaką jest ziemia. W takich chwilach można poczuć, jakie to jest ciężkie - dźwigać na barkach ciężar świata. Albo swój własny, zależy od interpretacji.
Minęła jeden most, potem kolejny aż doszła do miejsca, gdzie kończy się asfaltowa ścieżka a zaczyna brzeg z prawdziwego zdarzenia - mokry, błotnisty, żadnej asekuracji. Zdjęła buty i ujęła je w dłoń. Bosą stopę postawiła na zboczu, potem zrobiła kolejny krok. Szła w ciemnościach gdzieś wprzód siebie. Jedyne co oświetlało jej drogę to raz po raz przeszywające niebo pioruny oraz poświata rzęsistego deszczu, który jakieś pół godziny temu zaczął mocno padać. Czuła, że jest bezpieczna, chociaż nie była tego do końca pewna. A kiedy jej bose stopy zaczęły delikatnie ślizgać się w błocie usiadła pod najbliższym drzewem, zwrócona twarzą do rzeki.Miała gdzieś konwenanse. Kogo to obchodziło, najwyżej znajda ją rano śpiąca i ubłoconą. Nie zamierzała wracać do domu. Tak, spędzi noc w błocie, pod drzewem. Bo, tak!
    Nie powiedziała mu... on miał nigdy się o tym nie dowiedzieć. I nie dowiedział. Bo przecież to nie miało sensu. Dzielił ich cały świat i nic, żadne uczucia nie mogły tego zmienić. A drętwiejące od zimnego deszczu koniuszki palców zdawały się z tym faktem godzić. Jego pocałunki wpoiły jej to, czego tak długo szukała - siebie samej, pewnej tego czym i kim jest. Ze spokojem w sercu i duszy mogła pozwolić mu odejść. Bo tak trzeba było zrobić. Każde musiało pójść w swoją stronę świata, zwykle i po prostu. A tamten pocałunek o wpół do ósmej rano, tamten goodbye kiss, był nim rzeczywiście i nieodwracalnie.
   

czwartek, 26 kwietnia 2012

Nadużywali swoich ust zupełnie za bardzo







Zdarzyło się, że popatrzyli na siebie w zupełnie tym samym fragmencie czasu. Z lekkim zażenowaniem, żeby nie było, w końcu nie widzieli się już tyle lat. Ostatnio był to chyba marzec. Pożegnalne ognisko, pięć lat wstecz,  gdzieś pośrodku lasu, rozpalone nielegalnie, by móc cieszyć się końcem młodzieżowego życia. Ciemności nocy przyświecał wtedy delikatny blask roziskrzonych płomieni i cichy błysk skwierczących na ogniu kiełbasek. Złośliwy stukot butelek od piwa nosił się między drzewami a przebijający gdzieniegdzie księżyc z iskrzącymi się gdzieś na niebie gwiazdami, rzucał od czasu do czasu błękitno-szarą poświatę. Była noc. Zbyt nietrzeźwi, by to zauważyć skończyli pod drzewem, perfidnie obściskując się wzajemnie we wszystkich możliwych miejscach na ciele. Nadużywali swoich ust zupełnie za bardzo, aż tak, że cały świat dookoła przestał istnieć. I nic w tych mlaskach i westchnięciach nie było niewinne. Raz po raz jej dłonie przebiegały po jego krótkich, jasno brązowych włosach, zatrzymując się z całą stanowczością na karku, by móc chwycić mocniej i bardziej przyciągnąć do siebie. Jego dłoń z kolei, najbardziej polubiła jej gładziuteńkie, szczupłe udo, i z naciskiem opuszków palców przytrzymywała je dla siebie łapczywie na dłużej. W powietrzu zrobiło się troszkę bardziej gorąco a oddechy zaczęły się synchronizować...
    Cała masa, dookoła nich, przyzwyczaiła się do niespodziewanych sensacji wieczora, albo raczej sama, była już na tyle pijana, by nie wiedzieć, co się wokoło dzieje. Nikt potem nie zapamiętał, bo też pamiętać nie miał, co tam działo się. Wszystko trwałoby pewnie jeszcze dłużej, gdyby nie przypadkowy jegomość, który nagłym pędem wszechświata wyrzygał się na nich, dobierających się do siebie pod drzewem, chociaż sam, celował, chyba obok drzewa. Zlecieli się ludzie a ona i on zniknęli w tłumie.
     I jakby na to teraz popatrzeć mogli się jeszcze spotkać, przynajmniej przez chwilę wciąż oboje byli tylko  dzieciakami. Uganiali się za swoimi małymi marzeniami po kątach, spijając bielusieńką piankę z piwa z kompletnie dwóch różnych końców stolika. Chodzili na te same imprezy, mieli w końcu wielu wspólnych  znajomych. Nawet mieszkali niedaleko siebie. I cóż z tego, skoro się zbyt dobrze nie znali. Ona poszła w w tamtą, a on w inną stronę. I nikt nie pamiętał, co się wydarzyło pewnej nocy w marcu.
    A teraz ich wzrok się skrzyżował. Stąpali po tej samej ulicy, w tym samym mieście, ale znów, w dwóch różnych kierunkach. On trzymał kubek kawy na wynos i teczkę przewieszoną przez ramię, ona, ubrana w niebotycznie długie szpilki miała na ręku dzieciaka. Popatrzyli na siebie, bo on pragnął potomstwa a ona kawy, po długiej, bezsennej nocy. Nie poznali się, chociaż ich usta znały się już od lat.

środa, 21 marca 2012

Można było

   

  
   Skrzyżowanie Dietla ze Starowiślną było kiedyś oazą spokoju. Można było przechodzić na czerwonym, nie zważając na tramwaje próbujące przecisnąć się pomiędzy gromadami przechodniów przecinających strumienie kolorowych samochodów. Można było biegać przez trawnik, by przyspieszyć skracanie odległości pomiędzy zamykanymi drzwiami autobusu a koniuszkiem własnego nosa. Było to skrzyżowanie idealne. Kilka kiosków, z których można było kraść gumy do żucia i podbierać gazety łapczywie wystające spod lady; można było także bezkarnie szczać tuż obok sklepu z rybami, z którego zawsze tak słodko śmierdzi wodną stęchlizną; obok rybnego zawsze można było spotkać krakowskie precle, nie obwarzanki, z sezamem lub makiem najczęściej, otulone w szkło i folie, pilnowane zawsze przez sprzedającego je we włochatej czapeczce alfonsa. Ah, bym zapomniała o wiecznie nieczynnym lub po prostu 'przepraszamy - dziś zamknięte' bankomacie, który udawał ścianę płaczu dla tych, którym skończyły się akurat złotówki, całkowicie wymienialne za nieświeży nocleg tuż obok wylotu dla kart. I do tego wszystkiego, kiedyś to było skrzyżowanie! Najlepszy wybieg poczciwej mody na całym świecie! Pokazać się tam, przestępując z nogi na nogę, to było wydarzenie! Nie raz zjeżdżały się kamery, by pokazać to i owo na szklanym ekranie w wieczornym wydaniu Dziennika Wiedzy Zmanipulowanej. A te kamienice, okalające cztery drogi świata dookoła? Ciągnące się od samej ziemi do samego nieba spoglądały z czułością i matczyną zgryźliwością na cały ten maleńki ekosystem, w którym wszyscy robili wszystko, co tylko przeszło im na przestrzał, zupełnie między uszami.
    Można było to wszystko, dopóki wszystko to ustało. Postawili policjanta, samotnego w swym ciemno granatowym mundurze z białą migoczącą czapką z napisem 'STÓJ!'. Koniec z przechodzeniem na opak po środku skrzyżowania, koniec z obsikiwaniem kiosku, kiedy jest okradany z lizaków. Skończyła się epoka śmierdzących ryb wystających z budy tuż obok niesprzedanych obwarzanków, których okruszki nieustannie wydziobywane są przez gołębie.
    Wszystko się zmienia. Docelowo, na ten przykład, dzisiaj także nastąpiła zmiana. Mamy wiosnę, proszę Państwa, wiosnę. Odkąd ostatnio się poznaliśmy, minął rok. Zmieniliśmy kalendarze i wyrzuciliśmy fusy z opróżnionego kubka herbaty.
    A na moim skrzyżowaniu już niedługo zakwitną małe, białe kwiatki a do gołębi dołączą także inne, skromnie zwane ptaszkami.

sobota, 17 marca 2012

Hello, this is she.

(...)



    Zamierzała kupić trochę prochów na stacji benzynowej, więc pędząc swoim Mustangiem z 78' wkrótce przystanęła na pobliskiej.
    Ziemia była nieco jałowa, wyzuta z życia. Ciemność nocy dookoła sprawiała, że ogarniała nas jakaś wszechobecna tajemnica. Raz po raz na niebie przebijały się jakieś przebłyski; i nie były to bynajmniej gwiazdy na niebie, raczej mentalnie urojone światełka, które miała w swojej głowie. Wyszła z samochodu, zostawiając kluczyki w stacyjce. Ruszyła prosto do budynku stacji, stojącego na samym środku placu.   Mały, biały kwadrat z dwoma wielkimi witrynami zionął wprost na gościa swą dzikością istnienia. A jednak, do tej dżungli zapuszczali się samotni wędrowcy na tym pustkowiu.
Podeszła do frontowych drzwi, lekkich, białych z obdartymi brzegami. Nacisnęła plastikową klamkę i wślizgnęła do środka. Przy ruchu drzwi zadźwięczał mały, złośliwy dzwoneczek. Wywołało to skupienie wzroku sprzedawcy na wchodzącym właśnie do środka kliencie.
    Lada stała po prawej stronie i składała się z jednej półki i kasy. U jej sterów stał duży, gruby facet, wyglądający jakby pocił się całe życie. Jego wielki szary t-shirt nosił ślady niedopranych plam w okolicach pach. Obie ręce trzymał w dziwny sposób na ladzie, dziwny, bo dłonie zwrócone były wnętrzem do góry. Na co ten gnojek czeka, na jałmużnę? Gdy tylko weszła jego schowane w fałdach tłuszczu na twarzy bezbarwne oczy zaświeciły się. Musiała mu się spodobać, jakżeby inaczej.
    Do środka weszło przecież całe jej metr sześćdziesiąt osiem, w całości jej długie rude włosy, jej płaski brzuch bezczelnie wystający spod za krótkiej, czarnej bluzki, jej tyłek, nieziemsko ukształtowany, no i cycki, dwa, nieduże, ale za to fantazyjnie skrojone, jakby wprost do ich pieszczenia. Ubrana w ciemne jeansy i trampki; czuła się świetnie.
    

środa, 22 lutego 2012

12 miesięcy.

    ...a prawda była prosta. Żadna po prostu nie chciała mu dać dupy. Która kobieta, i ta szanująca się bardziej i ta mniej szanująca się, dobrowolnie zgodziła by się na pieprzenie z tym obskurnym chamem? Żadna! Wiedział sam, że nawet dziwka, której by zapłacić robiła by to tylko z powodu kasy. Robił więc to, co umiał najlepiej. Chlał i urządzał sobie pogaduszki z przypadkowo spotkanymi ludźmi na ulicy. Z socjalnego opłacał tę klitkę w najgorszej dzielnicy miasta i kompletnie miał w dupie, że po jego "em-zero" popierdala gruba mysz. Brak seksu po jakimś czasie przestał mu nawet doskwierać, trochę jakby się poddał w tym temacie.Wiedział przecież, że dobrowolnie żadna z nim nie pójdzie. Pił, i chociaż używał od czasu do czasu wody i mydła to smak taniego wińska dobrze wgryzł mu się w podniebienie, spodnie w kroku liczyły już trzy dziury w dosyć strategicznych miejscach - powstawały najzwyczajniej, bo się drapał; do tego dochodziły włosy, trzy na krzyż, jak to mawiają, i wcale nie na głowie, lecz na plecach, za to z tych pod pachami można by już dawno sklejać murzyńskie warkoczyki.
    Jeszcze rok temu miał taką jedną dupcię, blondyneczka, rozmiar 12, ale kształtna, z jędrnym tyłkiem i falującymi sutkami przy większych podmuchach wiatru. Miał ją całe 5 godzin zanim ulotniła się ze starego mieszkania. Zabawne jak w dwanaście miesięcy wszystko się zmienia. Zabawne, jak z człowieka stajesz się cieniem, egzystującym gdzieś pomiędzy życiem a próżnią.
    Tego ranka nalał sobie solidny kieliszek i wypił go jednym haustem. Jakoś trzeba było ten dzień zacząć...


[fragm. 12 miesięcy]

sobota, 28 stycznia 2012

Herbata.

   



    



     Konwergencja herbaty, z którą ta niedużych rozmiarów kobieta miała ostatnio do czynienia wpłynęła niezwykle zaraźliwie na pole rozwoju kawy w zachodniej części Półwyspu Valdes. W zasadzie, zadział tu mechanizm, szerzej znany, jako efekt motyla, podczas którego przy porannej misce płatków owsianych ruch wskazówek zegara wiszącego na ścianie, który pokazuje ci za ile minut będziesz spóźniony do pracy, zmieni swoje położenie względem wysoce niemoralnej czasoprzestrzeni życia, i ze zmieniającą się energią, kinetyczną, oraz każdą inną, zaprowadzi olbrzymie zmiany gdzieś po drugiej stronie globu. I wszystko przez tę niemożność przyjścia do roboty o czasie, można by rzec. Ale czas przecież to iluzja, zatem o czym tu mówimy?
    Zatem, konwergencja herbaty, cokolwiek to tak na prawdę znaczy, nie namieszała zbytnio w jej życiu, ale z kolei w jego życiu, tak zresztą jak w części Półwyspu Valdes, zmieniła wiele. Nagle stał się jakiś taki nieswój, osowiały, z wieczną pętlą na szyi, która zdawała się mu zaciskać z każdym ruchem jego drobnego, męskiego ciała. Coś było z tą zmianą na rzeczy, bo chociaż jeszcze nie destrukcyjna, lecz w sposób destruktywny zaczynała i ona wpływać na bieg historii, powracając, niczym bumerang, na ciepłe wody czarnej, jak smoła herbaty, z początku tej opowieści.
    Niegdyś dumny, jak paw, z piętrzącym się stosem wspaniałych piór, zamykał się w klasyce doktrynalnie ujmowanych tęsknot i pożądań. Odkąd pióra gdzieś opadły, te swojskie pożądania i tęsknoty także jakoś i w niej się ulotniły. Nie znikły, lecz przykryło je coś na kształt mgły, obłej i niedookreślonej, srebrzystej materii; zupełnie jakby opary z herbaty przesłoniły jej pole percepcji odbioru tych bodźców, które jeszcze ten drobny mężczyzna do niej wysyłał.
    Konkludując, czy ja też muszę uważać na herbatę?

piątek, 13 stycznia 2012

opowieści z Poszarpanej Marynarki.

   
    Poszliśmy do knajpy, wiesz, takiej zupełnie nie takiej. Ciemna, w środku pełno obskurnych typów, co za jedno niefortunne spojrzenie zajebią ci koksa pod okiem; przy tym na ścianach z grubsza królowały jakieś pseudo postradzieckie plakaty a między kieliszkami panowała atmosfera starej, radzieckiej powieści.
    Było nas kilku. Urwaliśmy się po robocie na tych naszych mostach, do których zostaliśmy wyznaczeni przez Waldka. Dobry gość z niego, jakby się patrzeć, bo chociaż siedział w pace więcej razy niż napierdolił sobie tatuaży na ręce, to był świetnym ojcem. Miał dwóch synów - Filipa i Olka. Obaj jeszcze szczeniaki, ale wiedzą, co to odpowiedzialność i dobra droga w życiu, tzn. ta bez pudła w CV, ma się rozumieć.
    Waldka poznaliśmy przypadkiem, kiedy sami wpadliśmy w bekę, kiedy zajebaliśmy kilka starych okiem sprzed hurtowni. Pech chciał, że nie zauważyliśmy psów, kręcących się tuż za rogiem. Wpadliśmy wprost na ich smycze. I chuj. Rozprawka, sędzina w podstarzałym wieku, absolutne fakty, że dekadę temu zostaliśmy spisani za wandalizm w miejscu publicznym. No i dali nam prace społeczne, grzywny, psia mać, na co to komu. Nigdy tego nie zrozumiem.
    Szliśmy sobie tą nasza mostową ekipą przez Kraków, na ustach mając cholernie sprośne pioseneczki. Upajaliśmy się chłodem tego dnia, bo był zajebisty. Skończyliśmy te pierdolone roboty, byliśmy czyści i wolni. I z tej okazji właśnie poszliśmy się zeszmacić. Człowiek w końcu nie może być czysty zbyt długo. A w naszej naturze było zapierdolić sobie parę kielonków czystej, i może zaliczyć jakaś cipkę w kiblu. A przynajmniej chłopakom tak się marzyło.
    W okolicach Plantów staliśmy się ożywieni po cichu, żeby nie było, kurwa mać, znowu, że psy nam wyskoczą i  zgarną, za chuj wie co, ale że publiczne. Po cichu zatem weszliśmy także do naszego miejsca schadzek, Poszarpanej Marynarki.
    Gęsty dym papierosowy o intensywnej pleśniowej barwie w połączeniu z gryzącym w gardło zapachem tytoniu. Byliśmy w domu. Taka była właśnie Poszarpana. Nasza. I taką właśnie powinniście ją zapamiętać, kurwa mać. Żadne tam opisiki nie oddadzą atmosfery tego miejsca i tego, jak bardzo się tam czuliśmy. A czuliśmy się bardzo. I tak, jak za każdym razem, zajęliśmy swoje miejsce. Wielki i ciężki, drewniany stół w rogu po prawej stronie stał się kawałkiem swojskiego świata. Usadziłem dupę po środku stołu, pod ścianą. Lubię widzieć wszystkich kiedy do nich mówię. Zwłaszcza, że dziś miałem coś do powiedzenia. Po mojej lewej usiadł Petru, spoko gość, choć zawsze miałem wrażenie, że jest lekko przyczajony, głównie na punkcie własnej niepewności, no ale, był lojalny, więc się trzymał. Obok niego był Lekarz. Miał prawie czterdziechę na karku, żonę i dwójkę dzieci, ale wciąż lubił rypać młode cipy gdzie popadnie, w sumie najczęściej w swoim domowym gabinecie, który otworzył 5 lat temu. Dobry był, żona nigdy nic nie wiedziała. A jeśli wiedziała, to przynajmniej siedziała cicho. Następny nasz, to Bruder; spędził 5 lat w Niemczech, robiąc w fabryce jakichś części czegoś tam, w sumie, to nie wiemy dokładnie, zaciągał po niemiecku i lubił nakurwiać piwo na piwem. Na naszej rozprawie bajerzył sędzinę. Na przeciwko mnie przysiadł się Michał. Bez ksywy, nigdy ich nie uznawał. Znam go od podstawówki. Jego ojciec zlał go za to, że Jaruzelski ogłosił stan wojenny. A potem zapierdoliło go ZOMO, bo stawiał opór przy oddaniu butelki wódki. Ot tak, taka historia. Po prawej był Zbychu, stary pedofil. Kurwa, miał 55 lat, całe 6 więcej ode mnie, a wciąż nagabywał dwunastki. Chuj, dorobi się kiedyś zawiasów, albo dożywocia, ale i tak dobrze mu życzę. Przy Zbychu był Mietek. Mietek, człowiek złota rączka, dasz mu zapałki a on z nich zrobi tory i szybkobieżny pociąg; od czasu do czasu wciągnie kreskę i od razu otwiera mu się klapka. Tak właśnie kiedyś na fazie rozkręcił i skręcił starego Fiata 126. No i ostatni, Kebab, bo robił to tureckie gówno przez 10 lat, olał naukę i żonę, pieprząc się ze starszą Turczynką, w sumie to była jego szefowa. Do dzisiaj nieogarnięty w tych sprawach, we wszystkich innych ma poukładane; zna dobrych dealerów i negocjuje dobre ceny.Tyle o nich, bo icóż więcej? Banda facetów z kutasami, którzy nigdy nie mieli dość.
    Kiedy wszyscy rozsiedli dupy i zaczęli sączyć swoje piwka zdecydowałem, że powiem coś, o czym wiedziałem od wczoraj:
- Te, Angol ma kłopoty. Właściwie, Angol jest już skończony. - stwierdziłem szybko, i stanowczo. Krótka cisza, po czym Lekarz wytrzeszczył oczy, i głośno się zaśmiał:
- Jak to? Wyjebali go wreszcie z bananów, kaban jebany, haha!
- Nie Lekarz. - skwitowałem - Dzwonił do mnie wczoraj rano jakiś jego kumpel z roboty. Wpierdolił się w jakieś gówno. Pobił się z typem, ten poszedł na psy, zeznał, psy przetrzepały teren, znalazły w krzakach nóż. Powiedzieli, że to z miejsca pobicia. Angol teraz siedzi. Od dwóch miesięcy, nikt nie wiedział. Kurwa, pedał, dopiero teraz się dowiaduję! Wy też. Nie wiem, kurwa, co robić.
- Kris, ty stary chuju, nie pierdol! - zaryczał Petru, miał dzisiaj przepalone oczy.
- Nie pierdole nierobie, Angol siedzi, kutas.- wycedziłem. Angol był z nami w ekipie. Nie brał udziału w sprawie, nie dostał do robienia mostów. W tym samym czasie, kiedy nas złapali, on, młodziach, miał w końcu 27 lat, siedział w autokarze i wiózł dupę zarobić parę funtów do Anglii. Farciarz, mówiliśmy. A teraz te kutasy angielskie chcą go wrobić w chuj wie co. Paranoja.
- Kris, przecież co mu zrobią? Mają dowody? O chuj im chodzi? Angol nikogo tym nożem nie zadźgał, za mądry był na to - zaczął Zbychu - Ja, to już prędzej, ale ten szczeniak!? Jebać ich kurwa, napijmy się panowie. Mieliśmy świętować, nie, więc, zrobmy to, psia. Angolem zajmiemy się jutro. Na trzeźwo, czy coś koło tego. 
- Racja - dołączył Mietek - jutro podzwonię w parę miejsc, zobaczymy, co możemy. Przecież go nie zostawimy ani nic. To jeden z nas, chuj z tym, że spierdolił za morze. Polać - krzyknął do barmanki.
     Butelka za butelką. Wychlaliśmy też kolejkę za Angola, a potem następną i następną. I jakoś wieczór zleciał. Lekarz nawet poderwał jakaś dupę przy barze. Zrobiła mu loda w kiblu i wrócił do nas zadowolony, stawiając nam wszystkim wódkę. Z naprzeciwka patrzyła na nasze poczynania Caryca Kasia, z lubieżnego portretu z gołymi cyckami. Lubiłem tę sukę. Dokładnie. Wredna, ale cycki miała konkretne. W sam raz na czas, kiedy piłem i mgliście robiło się w głowie.
   Dym papierosowy rozsiadł nam się w płucach, porozpierdalaliśmy koło północy kilka krzeseł, przez przypadek, przecież, jak zawsze, a trzy godziny później, pijani jak bela, zataczający się od jednego końca sali do drugiego, zaczęliśmy wychodzić. Każdy w swoim kierunku. W końcu i za mną, zamknęły się drzwi Marynarki.
    Była dokładnie taka, jak my, jej goście, zajebiście Poszarpana.

czwartek, 12 stycznia 2012

'Otwieram butelkę i puszczam stare klasyki...'

   
 


  Oczekiwania wobec drugiego  człowieka to wielka bitwa o wolność własną i wolność pojmowaną zewnętrznie. Skąd brać na to siłę? Nie mamy pojęcia, więc codziennie setki tysięcy z nas zmaga się z własnymi duszami, czy też innymi podmiotami, w zależności w co wy tam wierzycie; zmagacie się z tym, by być w czyichś oczach i by ktoś również, inny, był w waszych kimś.  
    I ciągle przy tych zmaganiach zapominamy, że przypuszczenie to dowódca wszystkich porażek. Usłyszałam przedwczoraj, że miłość to zło, zło najgorsze ze wszystkich, bo w sposób, poniekąd absolutny, narcystyczny w swej naturze, dokonuje za pomocą nas, swych marionetek, wyboru. Nie kochamy wszystkiego i wszystkich. Miłość, czymkolwiek jest, wybiera za nas – jeden obiekt, ten jeden jedyny, który kochamy ponad wszystko. Dlatego właśnie jest zła, gdyż skazuje nas na tragiczne pustkowie tego, co się w nas, lub też poza nami, dokonało- wybór nie wszystkiego, lecz tego właśnie. Nie wiem właściwie, jak mam się do tego ustosunkować. Może kiedy będę kochać kiedyś taką miłością, to odpowiem na to pytanie; dopóki nie czuje jej gdzieś w środku, whatever, fuck it, nazwijcie mnie miłostkowym socjopatą. A na moralnego kaca przytulę się do poduszki, mając w dupie cały świat.
    ‘Na kacu nic nie jest zbyt skomplikowane’, zatem pomyślcie sami.  A Žižek być może miał w tym rację, tu muszę mu ją przyznać, nikt już nie robi rzeczy po prostu, zawsze jest jakiś powód. Zatem ja nie kocham, nie dlatego, że po prostu nie kocham, ale dlatego, że jest ku temu jakiś cholerny powód; powód, który jednocześnie skutecznie odgradza mnie od tego, co nazywamy kochaniem. I można to nałożyć dalej, na wszystko, niczym membranę, lekko dudniącą od dźwięków z wewnątrz. Dajmy na to Al-Kaidę, nie robią zamachów, bo je robią, robią je, bo walczą o coś, co w ich przekonaniu sprawi, że osiągając swe cele, dokonają czegoś, co przeniesie ich na karty historii. Jednym słowem, idąc znowu za Žižekiem, dystansują się. Nawet, jak sam mówił, nie powiem kocham Cię, lecz jakby to ujął poeta, kocham Cię.
    A dekonstruując te formy, sama nie wiem co chce osiągnąć; zrozumieć, poszerzyć horyzonty, cokolwiek przecież, bo i tak sama się w tym samojaujarzmieniu dystansuję: do siebie, do tych myśli, do bloga, do was, jeśli ktokolwiek to czyta (znowu dystans, bo przecież wiem, że ktoś czyta). A co jeśli odgrodzę się murem świadomie? Co wtedy? Jakby to wtedy interpretować? A może właśnie nie interpretować? I kolejne koło, tym razem freudowskie, bo skoro powstało, to musi i będzie interpretowane, i znowu będzie interptetowane, właśnie dlatego, ze zostało stworzone. Fuck it, przecież ja przejawia się w moim działaniu. Nie dokonując interpretacji, świadomie określam się poprzez brak oddziaływania na samą siebie, ale zaraz, zaraz, czy brak działania nie jest w zupełności… także działaniem? Konkretnie, zaniechaniem.
    A że nie chcąc być oskalpowana za zbyt skomplikowane kminy, w których prawdopodobnie i ja sama się gubię (dystans, moi drodzy, dystans), pewnie powinnam zmienić temat. Dookoła wszyscy pieprzą coś o sesji, a ja, skoro ta notka jest taka subiektywna, ja znowu za Žižekiem, powiem: że szkodzi mi brak nauczania przed egzaminem, ale przynajmniej to, co mi szkodzi będzie także moim antidotum. Za uśmiech sto razy wolę kupować dla was choć odrobinę szczęścia. Bo poza tą notką, wcale o sobie nie myślę, dystansując się do samej siebie. Może tylko jedno, chcę tylko wiatru we włosach na słonecznym brzegu Wisły, spokojnej soboty spędzonej ze stopami wetkniętymi prosto w wodę gdzieś na wysokości Salwatora.