sobota, 19 marca 2011
To zapach życia był.
Podczas, gdy zmierzałam donikąd, na górę Zbawienia z Grzechów Antyniebiańskich, podczas, gdy zamierzałam wznieść się tam gdzie wcale być nigdy nie chciałam, wreszcie, podczas, gdy docierałam do tej cholernej prawdy, to na skrzyżowaniu WhatTheFuck i CoWyDajecie odkryłam coś niesamowicie ważnego i wyjątkowego. Wiedza ta, obiektywnie zdobyta, a potwierdzona empirycznie, jest wiedzą, na której bazować może reszta tego gówna. Wszystko inne na tej wiedzy opierać się odtąd będzie.
Wyszliśmy z Bostonu. Klub, wiecie, otwarcie, te sprawy, wyszliśmy, nie wiem już dlaczego, wychodzi na to, że 'no, bo tak'. Z. i J. szły gdzieś na przedzie, ja z M. gdzieś z tyłu, i idąc sobie tak na lajcie, przebywając w swoim świecie kreskówkowych potworów, które od alkoholowego upojenia zrodziły się nam w głowach, idziemy, my, wielcy, mali tego świata, którym marzy się jedynie małe, skromne łóżeczko, w którym będzie można się do siebie przytulić, i w rodzinnym uścisku usnąć, w sposób całkowicie jednostronny, by przeżyć jakoś tę noc i móc wstać rano, z głową czystą od spraw doczesnych.
Sunąc stopami całkiem sprawnie i całkiem szybko po chodniku krzyżówki Dietla/Starowiślna mija nas grupka typów. Idziemy dalej, nie, aż tu nagle, dwóch z nich się odwraca, dosłownie, wychodzą ze swojej roli, ze swojej formy nieznanych nam przechodniów i już, spoglądają na nas w sposób kurewsko perfidny, i już, o, już nas poznają, tak to my, to J. to R. przecież, znają nas, nie?, znają nas z tych zdjęć, znają nas z tych opowiadań, o już Sz. zarzuca się na szyję Z., już się wszyscy witamy, już się przedstawiamy, a właściwie to oni nam się przedstawiają, bo przecież my jesteśmy im już dobrze znane, cholera, już od razu uśmiechy, śmiechy, chichy, już się kręci, jest zabawa. od razu pada pomysł, wódka, piwo, szampan, nieważne co, alkohol, pijemy razem, nie, bo to, bo tamto; o jak mi się zajebiście na sercu i umyśle zrobiło, jak od razu się ucieszyłam, przysięgam, całym ciałem się cieszyłam i duszą moją, że coś razem zrobimy.
Bo byli to wszak znajomi Z., ci sami, dla których miała nas dzisiaj dziewczyna zostawić, ale jednak tego nie zrobiła, jednak nie. Zacne chłopaki przyjechały do niej z Wrocławia, z Opola i z kij wie jeszcze jakiego zakątka tego świata, tu przyjechali, by móc spotkać się wszyscy i pobyć razem, jak za dawnych czasów. Bo prawda jest taka, że dobre ekipy nie spisują się na starty tak łatwo, jak te niedobre. A widać, widać od pierwszego ich spojrzenia, że taką dobrą ekipą oni po prostu są. Niezaprzeczalnie!
Szybko zatem udaliśmy się na monopolowy, pokupowaliśmy te nasze czasoumilacze i pognaliśmy z wolna, bo noc piękna, chociaż zimna, do mieszkania Z., gdzie chyba po raz pierwszy odkąd ją znam, miała odbywać się impreza, z naszym skromnym udziałem. Dziękuję Ci za to kobieto, która mieszkasz tak blisko mnie!
Wchodzimy, schodek za schodkiem, drzwi, korytarz, łazienka, pokój, kuchnia, stół, Igristoje, kieliszki, herbata malinowa, my, wy, fuck, zapomniałam wymienić mojego nowego faceta!
...otóż od wczoraj jestem w związku z Panem Deską, co go tak wczoraj wszyscy obracaliśmy w swoich dłoniach. Mega mi się chłopak spodobał, i nawet te jego melancholijne kminy mi nie przeszkadzają tak bardzo, no bo w końcu mam xx lat i jestem emo. Któż wpadł na pomysł, by go do nas przyprowadzić, by go nam przedstawić? Chyba Sz. ! Stary, to była dobra opcja! Tyle, ze Pan Deska w końcu chyba mnie zdradził z M. albo z J., w każdym bądź razie rozeszliśmy się, ale pozostaliśmy w dobrych stosunkach.
Nim zaczęliśmy się wkminiać w jakieś dobre rzeczy, Sz. z M. kminili do Z. dlaczego M. z J. się tak kłócą, czemu sobie tak dogryzają, nie, bo jak bum, no mówię przecież, cały wieczór po sobie jeździli, nie, ale po rodzinnemu, tak jak zawsze, nie? Lubie to, suki! Lubię to!
- ej, palicie? - spytał M. nieśmiało wyglądając zza rogu korytarza, co ciemną doliną wpadał do kuchni w jednym z jej rogów
- No stary, a macie?- pyta M.
- Mamy, mamy, ej to chodźcie!
Poszliśmy więc, do pokoju, skrzętnie ukrytego, wielce zakamuflowanego gdzieś w kwadraturze mieszkania. Od progu powitał nas ten cudowny zapach, który jest nam wszystkim tak dobrze znany, tak dobrze ukochany. To zapach życia był. Ledwo usiedliśmy, zajmując takie a nie inne strategiczne w naszych subiektywnych umysłach pozycje, a już, już dostaję od M. lufkę, już się zaciągam, już czuję w ustach ten posmak, i ahh.. co to był za przyjemny wydech, co za jakość w ogóle, delikatny smak z lekką nutką goryczy; podając lufkę dalej wiedziałam, to jest dobry montaż, bardzo dobry, a nawet lepszy niż kiedykolwiek! Tak, zdecydowanie lepszy niż wszystkie inne! Mocny skurwysyn od razu zabiera w Krainę Szczęśliwości, fuck, skąd to było, ja się pytam?
Ciepło uderzyło do głowy, wielki uśmiech na twarzy raz wylewając się na twarz, zejść nie mógł już długo i dłużej nawet. I już się zaczyna, ej puśćmy jakiegoś Dupa, albo Boba, albo coś, muzyka, ej wkmińmy się w to, chłopaki, w tym momencie was pokochałam, ujęliście mnie niezwykle, co skromnie potem usiłowałam wytłumaczyć Z. kiedy poszłyśmy do kuchni.
Pokój wypełniony nami, muzyką, śmiechami, rozmowami, żarcikami, jakimiś dziwnymi kminami M., pytaniami M. o elementy mojego stroju, M. uprawiający F1 na krześle obrotowym od ściany do ściany.
Jakie to było dobre, jakie to było potrzebne, by znaleźć się z Wami gdziekolwiek indziej, oderwać się na chwilę, poczuć coś innego. I teraz wiemy, że cezurką możemy sobie oddzielić to, co było, od tego, co jest.
...bo przebudziliśmy się ze snu.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz