niedziela, 27 marca 2011

  
   Zielona brama skwierczała niezwykle nieprzyjemnie, zionąc  nienawiścią do wszelakiej masy ludzi, którzy przezeń chcieli przejść. Po lewej stronie buczał cicho mały, szary budynek portierni, którego brzydkie, odrapane ściany wołały do nas złowieszczo, z lekką nuta ironii. Witajcie w Auschitz, to wołał ów widok ku nas, podrygując w takt wydawany przez wiatr, walający się bezkształtnie i silnie po naszych głowach.
    Szpital na Witkowicach. Wielkie gówno, co udaje najlepszy szpital na tym południowopolskim padolu, a tymczasem  jawi się, jako wielka dziura, zabita deskami, gdzieś na samym końcu Krakowa, skitrana pomiędzy niepozornymi, małymi domkami, udającymi, że nie jest to zadupie. Nic tylko płakać nad tym mlekiem, co rozlane zostało tak obszernie w kilka budynków nazwanych, od niechcenia, np.  chirurgia oka czy coś.
    Auschwitz zza zielonej bramy powitał nas nieśmiało, bardzo cicho, zupełnie jakbyśmy przyszli nie w porę, oderwani od rzeczywistości tej, jaką zastaliśmy przed nami. Wielkie krzaki, ulesiona na gwałt grządka, co ją ktoś postanowił usadzić na środku placu, zapewnie nikt nie wiedział w sumie po co.
    Szliśmy sobie w piątkę po zapomnianej przez Boga i innych bogów uliczce, co oddawała nasz nacisk na nią stawiany poprzez chłodny beton czy też kamień, zależy jak się stanęło. Doszliśmy tak zatem do kolejnego budynku; budynku, w którym, jak się potem okazało docelowo miało zostać jedno z nas.
    Stare i ciężkie drewniane drzwi skrzypnęły, będąc otwierane, co spowodowało, że łuszcząca się i tak już farba, odpadła lekko na czubku. Od progu doleciał do nozdrzy piekący zapach szpitalnych ekskrementów i jadowicie wywalił na nas jęzor, co by nas miło przywitać. Za drzwiami, kolejne, równie stare, równie łuszczące się i równie odrapane, co te pierwsze. Tym razem były jednak zamknięte, co było jedyną różnicą pomiędzy owymi drzwiami. Zamknięte, gdyż należało najpierw donośnie obejść się z domofonowym guziczkiem, fatalnie starej daty, co ledwo dał się przycisnąć, co w efekcie dało tyle tylko, co rąbnąć w niego, byle szybko i niezbyt uprzejmie.
Nieważne.
    Weszliśmy w końcu, kiedy ktoś nam otworzył tę ostatnią bramę do świata idźstądiniewracaj.  I jeśli chciałam uciec za samo zewnętrze to wewnętrze tego szpitala wyglądało, jakby ktoś je wyrwał wprost z horroru. Korytarze niestabilnie klaustrofobiczne o charakterze kompulsywno-obsesyjnym z elementami żarłocznej paranoi. Wszystko skropione półmrokiem, panującym dosłownie wszędzie, nawet w szpitalnym kiblu czy też w szpitalnych salach, albo i nawet w tej cholernej umywalce, której w życiu nie nazwałabym sterylną. Ściany w farbie o jakimś beznadziejnym kolorze, ściany, które sypały się wściekle na podłogę, która złożona była z wielu milionów wkurwiających kafelków w kolorze rzygów zmieszanych z jogurtem. Podłoga, konkretnie zła z samego założenia.  A ta sala widzeń? Ha. Pamiętacie ten obrazek znany z filmów o wariatkowie? Pamiętacie tę na w pół jasną salę, do której kit rają co lepszych wariatów, by ich pokazać na szklanym ekranie i wyśmiać czy też ocenić ich stan, pamiętacie tę salę z milionem stołków,  z milionem ław, stołów, i w której centrum zawsze stał jeden, czarny, telewizor, dodam, z antenką, zawsze z antenką.
    Miasto koszmarów zamknięte pośrodku niczego, zapomniane przez wszystko i wszystkich.
Powiedz, powiedz, że nie chcesz tam skończyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz