Obrazy mijały za szybką bardzo szybko, zdawałoby się, że zdecydowanie za szybko. Jechaliśmy drogą krętą i pełną ostrych zakrętów w dziwnych miejscach wstążeczkowatej powierzchni betonu. Mijaliśmy tak wiele warstw życia, że nawet nie zauważaliśmy inteligentnych form kwarków, z jakich składało się powietrze dookoła nas. Atmosfera w wielkim wozie, należącym do firmy, gęstniała z każdą sekundą a pętla widniejąca nad nami zaczęła zaciskać się nam na szyi coraz bardziej. Żadne z nas nie wiedziało, jak bardzo ta pętla będzie nam doskwierać podczas tej podróży, którą mieliśmy jeszcze przed sobą.
Usiadłam z tyu, na środkowym siedzeniu, bo tak wypadło, bo tam było wolne. Niechętna tej sytuacji, nie mając wyboru musiałam zadowolić się widokiem trzech głów z przodu i jednej po mojej lewej stronie. Samochód dostawczy ruszył z kopyta i minąwszy pierwszy zakręt potoczył się po drodze wiejskiej, która owinęła wokół siebie jedną z podkrakowskich wsi, ba, jakże mogłam, przecież ukrywała jednak owa droga część aglomeracji krakowskiej, tak wg niektórych powinno to brzmieć.
Mijaliśmy liczne dziury a Wisła wyraźnie miała to wszystko gdzieś i tylko błyskała do nas okiem zza prawej strony naszego marnego bytu.
Kabina auta śmierdziała papierosami i mimo, iż wcześniej wietrzona, patrzyło się na zewnątrz przez opary dymu tytoniowego, który swoim krwawym sierpem zbierał rannych z dziur, usilnie przejeżdżanych przez nas na drodze. Zimny jeziorzański wiślany wiatr dął w szyby, jakby chciał nas zepchnąć, odwieść od tego, gdzie chcieliśmy podążać.
Opuściliśmy tereny aglomeracyjne, wjechaliśmy do miasta, przebiwszy się przez most na Wiśle, która teraz już była łagodna i spokojna, skąpana w promieniach popołudniowego słońca, warczącą na nas tylko lekko, miło i tak po matczynemu. Droga była prawie pusta. Niedzielne popołudnie w tej części Krakowa objawiało się chyba właśnie pustymi drogami. Niedoczekanie, gdy zaraz minęliśmy Kapelankę i pognaliśmy w wolnym tempie w kierunku Ronda Grunwaldzkiego i dalej, Alejami, w tamto zapomniane przez wszystkich miejsce.
W samochodzie panowała beznadziejna cisza. Nikt nie odzywał się, chociaż każde miało tak wiele do powiedzenia. Głowy odwrócone sztucznie w kierunku mijających nas za szybami obrazów, dłonie ułożone bez sensu na nogach, albo wplecione gdzieś do wewnątrz kieszeni. Tylko radio samochodowe wydawało z siebie jakieś jazzrockowe dźwięki, których i tak nikt nie słuchał, ale to nieistotne, radio grało i wypełniało pustkę, jaka się między nami wytworzyła.
- Ładny dom – rzuciłam w powietrze, bo nikt nie odpowiedział. Zdanie zawisło gdzieś pod sufitem blaszanej kabiny i tam już zostało jakiś czas, nie wiadomo kiedy ulatując z którymiś drzwiami, rześko otwieranymi później na Witkowicach, albo z tymi, które otworzyłam na Kazimierzu.
Jak na ludzi, co nie potrafią ze sobą rozmawiać, to jedno zdanie, wiszące pod sufitem, było, myślę, całkiem ładnym zdaniem, tylko, że zostało, bezwiednie ukrzyżowane i spalone na stosie. Ale było, trwało i przez jedną małą chwilkę wydawać by się mogło, że nie pozostanie bez odpowiedzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz