wtorek, 26 kwietnia 2011

...i może ciało to młode od jej pocałunków


     ...i może ciało to młode od jej pocałunków skłaniało się bardziej, by jednak zostać, lecz z grubsza wiadomo było, że trup, jak każdy pusty szablon człowieka musi, w końcu, odejść. Wiedziała to też i ona, kiedy dotykając czule jego ciepłą jeszcze od niebytu dłoń, zapadała się z wolna w otchłań przepaści owładniętej przez Mrocznego Żniwiarza, co zabrał niegdyś, jakby przed kilkoma laty jej ukochanego do Krainy Cienia.
    Żar ciepły, jaki bił z jego przepięknych, marmurowych dłoni przyprawiał o zawroty głowy w tak wspaniałomyślnie przeżywanych przez nią obrazów ich wspólnego życia w swojej wyobraźni. Z pasją oddawała każde odbicie jego martwej skóry na swoim ciele i z każdym kolejnym muśnięciem jego dłoni o jej dłoń burza w jej sercu i umyśle coraz bardziej i mocniej rozbrzmiewała, wybuchając w końcu, w malinowym podmuchu namiętności, dziko skąpanej w fałszywym dźwięku deszczu, jaki rozbrzmiewał od dawna w jej osobie.
    Patrzyła na płomiennie trupie ciało, jakie leżało na czarnej, satynowej pościeli w wielkim blasku księżyca, co wlewał się nieprzytomnie przez małą dziurkę w uchylonym na przestrzał oknie. Martwy korpus wydzielał z siebie skwar zapachów tak obezwładniających i tak podniecających, że trudno jej było skupić myśli swe grzeszne na czymkolwiek innym, oprócz jego rozerwanego za życia ciała. Nieśmiało w swojej męskości zarysowane mięśnie nieruchomo poruszały każdy włosek na jej wątłym, żywym jeszcze, lecz cicho umierającym kobiecym ciele. Był tak piękny, że przyprawiał o wzrost ciśnienia w żyłach samym wyglądem, samym widokiem jego. Był, jak polarna zorza, jedyny w swoim rodzaju, cudowny, wspaniały, niepowtarzalny.
    Odnalazła go. Odnalazła to, czego szukała przez całe swoje samotne życie. Był tam przez cały czas. Gdzieś. Któregoś dnia weszła na tę wieżę, na ten zamek, w którym jego jeszcze nigdy wcześniej nie było. Wiedziała, że jest blisko, czuła go w sobie, i czuła, że jest właśnie tym, czego potrzeba. Szukała go całe życie, ale nie wiedziała, że pokocha zwłoki mężczyzny, który został jej zesłany przez wielkie kajdany Nici tkanej skrupulatnie przez trzy siostry Przeznaczenia.
    ...i oczy jego, w śmiertelnym zapomnieniu, w swoim błękitno-szarym tunelu do Krainy Cienia wpatrywały się usilnie w nią, gdy ona, płomiennie pożądała jego dotyku na swej zapomnianej przez wszystkich skórze. I tkwili tak, przez wieki całe, w korytarzu, w poczekalni, czekając na coś, co przecież już ich połączyło, w prostym uścisku ich dłoni.
    Wystarczyło by  to przecież, by móc zbudzić go z wiecznego snu i ją ze snu zapomnienia. Wystarczyło tylko móc uwierzyć w dziejący się w czasie teraźniejszym cud, i przyznać się przed sobą, że to się dzieje naprawdę.
    Ale on był martwy, a ona zapomniana...

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

z którego tak mocno ten papierek


Papierek na podłodze zapierdalał w stronę okna tak szybko, że nawet i prędkość światła byłaby tylko i wyłącznie ślimaczym tempem nicnieistnienia. Śpieszył się skurwysyn i śpieszył, mijając po drodze drobinki kurzu, które nie zostały jeszcze wciągnięte wielgachną siłą maleńkiego przezroczysto-czarnego odkurzacza. Podczas swojej życia wędrówki, papierek minął także małą, zmiętą gdzieś pod szafą, niebieską skarpetkę, z wielką truskawą wyrytą na wierzchu, czy to od spodu, zależy jak sobie człowiek na to spojrzy, nie? Papier ten, kurwa, musiał być zajebiście odporny na stres, bo minąwszy w końcu tamtą jebaną skarpetkę, odbił w kierunku łóżka, co stało złożone pod ścianą, obok, osławionego już, katafalku, czy jak to ktoś ostatnio wymyślił, przewijaka, na którym do swojego i Twojego dziecka, będę mówić 'wypierdalaj, bo poczytam ci Platona'. Papierek lekko się w okolicach łóżka zakrzywił, zupełnie odgradzając się od newtonowskich praw fizyki, zbliżając się bardziej do niezbyt znanej wam pewnie konstrukcji, a jakże mi ukochanej od tylu lat, do konstrukcji, do schematu, do wielkiej budowy Mostu Einsteina-Rosena, a jak ja dobrze wiem, podczas, gdy wy, nie wiedząc, zakrzywienie to powodowało, że papierek znalazł sie jedną nogą gdzieś w równoległym świecie, ledwo wygrzebując się z niego, by móc biec dalej, odbijając się od kółka pod łóżkiem, by przybić do brzegu po drugiej stronie. Odbił do krawędzi czarnej obudowy komputera. Oh, ucieszył się papierek, bo chociaż nie zwiedził całego alternatywnego świata, jaki tuż przed chwilą oferował mu cały świat fizyki kwantowej i elementarnej, to tu, wspinając się trochę nazbyt z ogormną przyjemnością i szyderstwem na twarzy, wiedział, szlag by to, papierek, że zaraz dorwie się do tajemnic świata i odgadnie magię, odkryje wszelakie niewyjaśnione historie z życia trójkąta Bermudzkiego, odnowi kontakty ze zmarłymi, albo po prostu popatrzy na dawno już zapomniene zdjęcia, ale co bardziej niecieszące mnie, właścicielkę tego przybytku dobra, zamkniętęgo w puszce ze stopu plastików i innych metali tego typu,sztucznych, cholera, papierek ten chciał napisać Ci, że Cię lubi, tak trochę za bardzo, niż powinnam. A to byłaby tragedia w swej skromnej osobie maski neutralnej komedii z domieszką lekkiego romansu o charakterze dramatu, więc tego nie zrobił, bo miał do wyboru oblanie kwasem solnym, jako najłagodniejszą formę tortury za karę, lub spierdalanie rześkie, konkretne spierdalanie, dalej, do tego okna, które było jego celem, od początku. Papierek wybrał okno, więc spierdolił sprzed komputera i już, już czuł ten świeży powiew wiatru, ten smak powietrza, poruszanego z lekka przez drzewa, drzewa w końcu, same, wysmukłe, z pączkami pełnymi małych, białych kwiatuszków; już papierek widział te wielkie krople deszczu, spadające na parapet, mokry od moich łez wymieszanych z goryczą życia, porośniętych strachem przed szczęściem do-tej-pory nieznanym, już chciał się prześlizgnąć pomiędzy moimi paluszkami, delikatnie muskając je, niby to kurz czy jakiś elektron powietrza, już miało mu się udać, wydostać na powierzchnię, już czuł się wolny, swobodny i taki dobry, aż tu nagle...podmuch wiatru, który runął nagle marsowo i gniewnie z deszczem małych-wielkich kul białego w swej furii gradu, wdmuchał pośpiesznie i gwałtownie papierek spowrotem, do wewnątrz domu, z którego tak mocno ten papierek próbował się dzisiaj uwolnić.

Uwiędnięte

puste twarze bez żadnej tożsamości
dziki kwiat róży z ogrodu namiętności.
pośrodku cichego westchnienia miłości
uwiędła nieznana kiść z krainy radości.

ile by dać, by przyjemnym się stało,
to co spisane, na marne się gotowało.
czarnawe od pleśni suche ręce kata
nie zobaczą już nigdy, żadnego dźwięku, żadnego nie poruszą brata.

jak dzikie konie spuszczone ze smyczy
poruszy go szelest uwiędłych na podłodze liści
nie będzie już żadnych malinowych ust westchnienia
ona umarła, w koronkowym śnie z listem na do widzenia.
                                                         DarlaDashwood, 23.04.2011

niedziela, 24 kwietnia 2011

Tyle tylko, że przepijane....

Okrągły stół w swojej prostopadłości oddalał od siebie kolorowe talerze, na które nakładane były ochoczo raz po raz różne potrawy. Zaczynając od bielusieńkich jajek utopionych w zielonym szczypiorku, kończąc na jakiejś piętrowej sałatce mocno podlanej majonezem kieleckim. Wjechał potem na stół stos talerzy z żurkiem, barszczem białym czy jakoś tak, bo prawdę mówiąc nigdy nie widziałam w tym różnicy. Biała zupa z oczkami wymieszana starannie ze święconą kiełbasą z koszyczka i zmiksowana z tą pogańską, prosto z lodówki. Brzęk łyżek dźwięczał w uszach i w brzuchach aż w końcu skończyliśmy, nie? Ktoś rzucił, jedzcie, więcej, dzieci, trzeba się najeść na następny rok. Zakręciliśmy się więc wśród całej reszty smaków, co muzealnie na stole były wystawione. Półmisek z wędlinami z Limanowej i pasztetem, który kiedyś był dobry, a teraz, w czasach, w dniach obecnych przestał cieszyć swoim smakiem, leżał nieopodal mnie i raz po raz dotykany był brzękiem widelca, opadającego z lekka na jego gładką bieluścią taflę. Na środku stołu dyndała w powietrzu otwarta zielona butelka cudownego wytrawnego trunku, co z jakiegoś tam regionu Francji pochodziła, trzynaście lat temu z uwięzionymi w środku procentami szczęścia. W wiklinowym koszyczku chleb przeplatał się ze święconą bułeczką, co to ją wczoraj szwagier ze swoją mamą i moją siostrzenicą zawieźli do klasztoru w Tyńcu, celem poświęcenia. Standardowo, skończyło się niezbyt poważnie, gdy podczas mszy babka wybuchła rześkim śmiechem, a próbując się na końcu opanować udawała, że płacze; siostrzenica ma wycierała naprędce z twarzy wodę święconą, co to ją ksiądz szczodro oblał po twarzy, nie mogąc się pewnie doczekać wielkanocnego poniedziałku.  Zdarzenie to odbiło się także i na chrzanie, co w sumie jednak poświęcony, a  teraz bezbożnie ział dziurą na środku stołu, bo nikt za bardzo nie chciał go jeść. Położony obok mięsno-warzywnej galarety, co została uszczknięta tylko z jednego kawałka, stał, w towarzystwie buraczków ćwikłowych, które nie wiadomo kto w ogóle je tutaj położył, bo nikt nie tknął ich przez cały poranek. A za chwilę i potem na stół podjechał wielki gmach złożony z rzędu całego placków, placuszków i babeczek, pokrojonych w mniejsze i większe kosteczki. Wcinaliśmy ile tylko sił w zębach i w głowach i nieustannie, jak to szwagier stwierdził, chcieliśmy więcej. Więcej tej piaskowo-cytrynowej babeczki, więcej tej chatki baby jagi, co jest tak pyszna, że przyprawia o orgazmistyczne spazmy przed dziewiątą rano, albo tego czeskiego cista, co tak idealnie wkomponowało się pomiędzy tamte inne. I tylko herbata, która stygła razem z naszymi umysłami zdawała się przypominać o tym, że w sumie, jakby nie było, to tylko kolejne, zwykłe śniadanie. Tyle tylko, że przepijane, wyśmienitym, francuskim, trzynastoletnim wytrawnym winem.

sobota, 23 kwietnia 2011

Just do.

    
    ...siedziała sama, nie samotna, w pewnym miejscu na brzegu Wisły; siedziała w słodkim lenistwie piątkowego popołudnia, mała o rudych włosach, które odbijały od siebie wesołe ogniki równie popołudniowego, leniwego w tym czasie słońca.
    Wał był nisko, albo raczej to Wisła tutaj była nieco wyżej niż, np. w okolicach Kazimierza czy Wawelu. Mała usiada więc na betonie w idealnie szarym kolorze, na którym nie było żadnych, żadnych gołębich niespodzianek. Wisła była taka niesamowicie letnia.  Niebiesko zielone jej wody odbijały w sobie promienie słoneczne, tak licznie wystygłe na powierzchni. Czuło się po prostu, jak rzeka uśmiecha się do ciebie, jak śmieje się razem z tobą, jak oddaje ci każde radosne spojrzenie, jak podaje ci dłoń, kiedy  na chwilę zgubisz w jej mętnych wodach swój nieśmiały uśmiech.
     Rześko i bez cienia wątpliwości zdjęła buty, skarpety i opuściła nogi w dół, stopy swe, zanurzając w wodzie.
     Od razu poczuła ten chłód uderzający w jej delikatną skórę, zupełnie jakby ktoś dźgał ją małymi igłami w podeszwy stóp; zupełnie, jakby rzeka nie chciała jej czuć w sobie. I nie dała jej tej satysfakcji, jeszcze mocniej poruszyła stopami taflę wody, aż w końcu bezczelnie wsadziła całe stopy, aż po kostki, do wody. Tak. Wtedy rzeka się jej poddała a chłód przestał dokuczać. Stał się częścią tej  małej rudej dziewczynki, która siedziała na betonowym brzegu rzeki z nogami wetkniętymi w wodę.
    Wiatr  wiślany hulał jej po twarzy, przewracając skrzętnie ułożoną wcześniej grzywkę w swoim ulubionym kierunku, czyli nie tak, jakby ona tego chciała. Wiatr muskał ją po dłoniach i przypominał czyjś dotyk, pieszczotliwy i jedyny w swoim rodzaju…
     Falowanie rzeki nagle dopadło jej młodych jeszcze, choć starych bardzo duchem, nagich stóp. Woda przelewała się jej  łagodnie  przez palce a wiatr znad powierzchni przewracał ogniste włosy na jej głowie.
     Siedziała, w słonecznym blasku, rześko skąpana i radosna, mimo wszystko, na kamiennym, betonowym w swej szarości brzegu Wisły a mijający ją przechodnie patrzyli się od czasu do czasu, rzucając jakiś uśmiech to do niej, to do siebie. Niewyjaśnionym jest, co tam robiła. Może tak chciała, może znalazła się tam przypadkiem. Żaden z owych rzeczonych przechodniów nie odgadł jej historii.
     Mała, ruda dziewczyna, zakryta czarnymi okularami, z nagimi stopami wetkniętymi w sam środek Wisły, z torbą w paskudnym, zielonym kolorze , co leżała tuż obok pary butów, naprędce zdjętych z wetkniętymi weń skarpetkami, zdjętymi równie szybko, co buty.
     Czuła na stopach lekkie falowanie; Wisła zaczęła ożywać tuż pod jej stopami  a spływające z nieba ciepło przyprawiało o radosny nastrój.
     ‘A gdyby tak tam wskoczyć?’ –pomyślała, ale nagle zdała sobie sprawę, że myśli o wiecznym tańcu z rzeką, która już nigdy jej ze swych objęć nie wypuści.
    Porzuciła myślenie, wyzbyła się każdej myśli, jaka zaprzątała jej w tym momencie głowę. Wiedziała, że ta przyjazna jej rzeka jej w tym pomaga, podaje jej dłoń i sprawia, że człowiek staje się po prostu, sobą, albo, że przynajmniej się wycisza. Tak, to koniec był. Przecież o tym wiedziała. To już odeszło w niepamięć. Nie ma, nie będzie. Nie potrzeba już łez, nie potrzeba krzyku, nie potrzeba złości. Tu, nad tą rzeką, odeszło to, co nie pozwalało jej spać w nocy, co sprawiało, że  nosiła na sobie wielki ciężar. Brzemię, jakie czuła w sobie właśnie szło na dno, tu, w tej rzece, razem z jej falami rozmywało się w nicość.
    Patrząc na ogniki błyskające wesoło na tafli wody odnalazła spokój, jakiego nie czuła w swoim sercu od tak okropnie długiego czasu. To było niesamowite. Echa przeszłości wreszcie odpłynęły, rozpuściły się gdzieś w tej rzece, która przygarnęła ją tutaj i przywiodła tego dnia i każdego innego, kiedy ją odwiedzała.
.Cisza.
    Cisza dookoła przyprawiała ją swoim opanowaniem i zdawało się, że spokój ten może tak trwać wiecznie, w opanowaniu tym, który zagościł w tym pustym serduszku, tej małej, rudej dziewczynki, która siedziała sobie na betonowym wale, z nagimi, bezbronnymi stópkami wetkniętymi w chłodną wodę Wisły.

piątek, 22 kwietnia 2011

It's the small things that count

Otulony w starą czerwoną pościel Manchesteru United, spałeś, kiedy wyszłam spod prysznica. Ledwo widoczny nosek oddychał powoli i miarowo a zamknięte Twoje niewidoczne oczy tkwiły z zapartym tchem w objęciach Morfeusza; włosy tak kompletnie niepoukładane we właściwym tylko Tobie bałaganie opadły miękko na poduszkę wydrążając w niej malutkie, wąskie i długie korytarzyki, którym dostawało się powietrze w okolice Twojego noska.
Spałeś.

* * *

    ...i znowu Zakrzówek wieczorową porą był dla nas przystankiem na drodze zwanej Życiem. Rozsiedliśmy się na jakiejś półce poniżej linii zachodzącego przed nami słońca. Powoli pomarańczowy zachód opanowywał w nas cały horyzont, a spożywane przez nas łyki różnych trunków upajały nas procentami. Gdzieś poniżej nas grupka idiotów, co świetnie bawiła się w swoim własnym towarzystwie, zupełnie nie zmącona naszymi spojrzeniami, żyła zapewne w takim samym stanie, jak my, tyle, że po prostu inaczej.
    My wybraliśmy inną drogę, inną półkę, inne życie.
    Słońce już dawno zaszło, komary zaczęły przyssawać się do skóry a chłodny wiatr  odkrywał przed nami nieznane meandry gęsiej skórki. Siedziałam na Twojej kurtce, obok Ciebie i patrząc na Twoją uśmiechniętą twarz rozpromieniała się moja dusza. Śmiałeś się razem ze wszystkimi, jakbyś tu był, nie po raz pierwszy. Poczułam w sobie Summer of 69 Adamsa, o tak, idealnie to pasowała, kiedy obok siebie miałam i Was i Ciebie. I nic więcej w tamtej chwili nie potrzebne było ponad to. A piosenka ta rozbrzmiewała w mojej głowie coraz głośniej.
    Drażniliście nietoperze, zaśmiewaliście się z Britney na YouTubie, robiliście głupie zdjęcie 'znienacka', dochodziliście się, jak zwykle, wymienialiście się butelkami, częstowaliście fajkami, strzelaliście do siebie uszczypliwymi uwagami, oh, żebyście widzieli Wasze radosne twarze. Gdybym tylko mogła pożyczyć dla Was tej radości, niechby starczyło jej na całe życie. Bo widzieć Was takimi radosnymi to coś niesamowitego.
    Powietrze dookoła nas było rześkie i strumykami pływało od ust do ust, przewracając się o połacie niedojrzale zielonej trawy, która porastała zbocze i tą skromną półkę, na której się rozsiedliśmy. Nawet tafla wody zakrzówkowej, szarobura, jak zwykle, tego dnia zalśniła jakimś pyłem, stając się troszkę bardziej piękniejszą. Tak, to był dobry wieczór.
  

* * *

Siedzieliśmy na przystanku na krzyżówce. Trzymając moją dłoń w swojej, przycisnąłeś moje palce do swoich. To nie bractwo krwi, ale na ułamek wszechświata nasze palce się stopiły w jedno, i na tę małą chwilę wiedziałam, że to jest to, to, czego nie mogłam sobie nawet wyśnić w snach. I zwolniłeś uścisk, a na skórze pozostał delikatny posmak Twego ciała...

niedziela, 17 kwietnia 2011

[trzymaj mnie, nie mam siły iść]

Trzymaj mnie, nie mam siły iść.
W ciemność zlewa się mi świat
i ma pokora dusi mnie tak ciężko,
że sama nie dam rady z tego wyjść.

Trzymaj mnie, nie mam siły iść.
Pomóż mym krokom
podążać wspólną drogą.
Ułóż mnie łagodnie
na twych dłoniach w pościeli...

Trzymaj mnie , nie mam siły iść.
Pomóż mym oczom zasnąć,
pamiętaj, że moja ciemność przychodzi nocą…
Darla Dashwood, 2008

piątek, 15 kwietnia 2011

...spisana na straty.

 
   I zdarzają się takie dni, że nie wiesz jak się nazywasz, bo i po co,przecież, to wiedzieć. Jakie to ma głębsze znaczenie czy znamy swoje imiona czy też nie. Równie dobrze powiem do ciebie 'chłopcze, Marek, Jurek, czy jak Ci tam, Dawid, tak?' ; równie dobrze możemy być ludźmi bez twarzy, zawieszonymi w powietrzu pomiędzy jeżynowymi bletkami a tym dymem unoszącym się nad nami, wydychanym z naszych wspólnych płuc.
   Wrzosowe ściany czerniały od oparów, które przenikały na klatkę schodową. Tak właśnie było, tak to wyglądało, kiedy każdy dostał na głowę jednego, pięknego, cudownie stworzonego boską dłonią Dawida i Michała packa. Tak, dobrze wiedzieliście, co robicie, jak was za to kochałam i kocham nadal, bo prawda jest taka, że ten motyw z czekoladą na spodniach Bartka, ten ze śmiechem niewypowiedzianym na mojej twarzy, ten motyw z zalepą, dzięki której Jane nie mówiła, ten motyw z pieknie uśmiechniętą twarzą Viki, wszystko to, co się wczoraj stało, lub co się nie wydarzyło, wszystko to miało sens. Doprowadziło nas gdzieś tu, na skraj tej formy, odciśniętej w czasoprzestrzeni świata. Równie dobrze moglibyśmy w ogóle nie być, bo nic mnie i nas ogółem nie obchodziło istnienie. Zaginąć i zgubić się, nie odnaleźć drogi powrotnej. Sens straconych.
   I nawet przebłyski imprezy u Macieja, co była takim melanżem ostatecznym, że nawet przebiła Bonkersa w najbardziej pojebanym wydaniu, o tak. Co się tam działo, to chyba nawet wspólnie do tego nie dojdziemy, bo to tak, jakby ktoś chciał ze złota zrobić diament. Nie dojdziemy, kurwa, ale było, fuck, co to był za melanż. Butelki, korki, buty, ubrania, fejs, zdjęcia, aaparaty, wychodzicie, idziecie, już, tańczymy, coś tam, chipsy, soki, kaktus, kurwa, nie ogarniam tego, balkon, ściany, kręcenie dupą, dancehall, czapki, wlosy, ręce, nogi, wanna, Kapitan Klozet, sąsiedzi, Gural, Drin za Drinem, Herbalist. Zajebisty czas. Dzięki wam ogarniam chociaż tyle, z tego czego nie pamiętam.
   Tylko trochę krwi mi skapnęło wczoraj z ręki, musiało boleć, musiało, bym mogła to brzemię kiedyś zmyć z siebie. Wykładam się, wykładam się i wydaje mi się, że już nie umiem, że nie mogę żyć tak jak żyję, że umieram. Umieram na tych wszystkich oczach zwróconych w moja stronę, patrzących zupełnie w innym kierunku. Co ja zrobiłam? Co ja robię?
   ...a jestem spisana na straty, temu zawdzięczam drżenie rąk i kompletny brak sensu. Paranoja, myśli, za dużo. Głos w mojej głowie mówi mi, że to już koniec, że już, że się skończyło. To jak ściana, którą próbujesz przebić igłą. Wszystkie błędy wybijają się na tapetę, na moje czoło, wszędzie tam, gdzie można to zobaczyć. Nie rozumiem, nie nadążam, co się dzieje z tym światem na zawnątrz mnie, co się dzieje we mnie, w środku. To jest chore, jak karuzela, której nie mogę zatrzymać. Prosze, chcę się zatrzymać. Jestem uwięziona, a Słońce znowu zachodzi... Po ciemku wszystko wydaje się takie proste, wino, szampan, piwo, barmańska, czysta, wino, piwo, szampan, joint, joint, wszystko, muzyka, nic. Śpię, wstaję, i budzę się jak dziś, naga, z przypadkowymi ludźmi w nieswoim łóżku...
   Powiedz mi teraz, że tego nie chcesz.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

z butelką whiskey w dłoni...


Zamykasz się w małym pudełeczku z rozpaczy.
gdzieś po środku heroinowego zastrzyku.
z butelką whiskey w dłoni
krzyczysz cicho.
wiesz, że nie zobaczysz nigdy więcej jej skromnego dziewczęcego uśmiechu...
wiesz, że to, co było między kącikami waszych ust nie powróci już na tapetę w twojej komórce...
Pozostało tylko płakać i zamykać się
w tym małym pudełeczku, w którym
ukrywasz cały swój wyniszczający  ból.
                                    DarlaDashwood 27 luty 2011

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

What if... ?

  
        Gorące, jak na tę polską porę roku, powietrze uderzyło znienacka prosto w skórę na czole. Zwisałam głową w dół na Moście Powstańców Śląskich a wiślany wiatr rwał moje włosy w powietrzu i toczył z pojedynczymi kosmykami pojedynki brutalne, ale sprawiedliwe zarazem.
        Pode mną stateczne wody Wisły dostojnie rozlewały się po całym jej korycie, a wgryzające się w ten niezwykły widok małe, brązowo-zielone, błyszczące od słońca kaczuszki rozmywały widok tej rzeki i rozpraszały swoją śmiałością moją uwagę. Słońce zawieszone gdzieś wysoko na sklepieniu dogrzewało z całych swoich wczesno-kwietniowych sił, starało się być ciepłe i pomocne w każdym promyku światła, jakie zrzucało z siebie, oddając je nam, tu na ziemi. Trawa na Bulwarach zieleniła się na swoich policzkach, przygrywając nam, ludziom, nadzieją na lepsze jutro. Rosła sobie, grzecznie, pokryta wszędzie kocykami, psami, smyczami, ciastkami, torbami wypełnionymi książkami, ale przede wszystkim, pokryta była wspaniałą masą różnorakich ludzi. Wszyscy poczuliśmy wiosnę. Wyszliśmy z naszych skorupek, z naszych piwnic, w których się ukrywaliśmy i postanowiliśmy się wreszcie pokazać światu, takimi, jakimi jesteśmy. Ludźmi siedzącymi spokojnie nad Wisłą oraz...
    Oparta o jasnoniebieską balustradę mostu czekałam na Zuzię, która miała za chwilę do mnie dołączyć. Wiatr zmieszany ze słońcem uśmiechał się do mnie a ja do niego; słuchając Billy Talent, pomyślałam, że dobrze nam, tu, w Krakowie, razem, że nie wyobrażam sobie, by nie było Was w moim małym życiu.
     A pomyślcie sobie tylko tyle, co by było, gdybyśmy się nigdy nie poznali?