...a z tym Zakrzówkiem to tak było, że sobie po dziewczyńsku uroiłyśmy w głowie, by sobie tam pójść na spacer i może jakieś, w domyśle ładne, zdjęcia porobić. Plan był naprawdę banalny w swojej prostocie. Niestety, nie, okazało się, że Jane musi już jechać, bo praca, bo Alchemia, bo szklanki za barem i ten, no, autobus ma za niedługo. No spoko, więc idziemy, przyspieszamy, by zdążyć, choć na minutkę, razem sobie postać na tych osadach wapiennych, co tworzą mały, prywatny skarb Twardowskiego. Już się ubieramy, zakładamy te nasze buty, te nasze kurtki kiedy nagle, z impetem otwierają się drzwi od kuchni. To Pepe, wychyla nosa, dając nam szanse poczuć te cudowne zapachy, które świadczą dobitnie o tym, że obiad, tak skrzętnie i skrycie przez Pepego gotowany, jest już gotowy, by móc zacząć wcinać.
W istocie, Pepe wyszedł, by oznajmić, że możemy już jeść. Ale cholera, nie możemy, fuck, musimy iść przed siebie, obiad potem, trudno, niech wystygnie, nie wiem, cholera, ej, Pepe, no sorryy, wy jedzcie sobie sami, my wrócimy za piętnaście minut, za pół godzinki, za godzinę, zjemy, na lajcie, na spokojnie; Pepe zły z lekka, bo chciał dobrze, byśmy od razu jadły, ale nie możemy, no, nie możemy i już.
- Idźcie już, ja zaraz dojdę- krzyczy Viki i zabiera na szybko swoje miękkie, puszyste i kręcone włosy gdzieś na górę, pewnie, by się przebrać czy coś.
- Spoko, ej to weźmiemy śmieci, wyrzucimy je od razu, co?- powiedziała Doma, uprzednio gapiąc się na dwa zielononiebieskie worki śmieci leżące przy drzwiach- No, chociaż tyle możemy zrobić, nie? Ej Zuza, bierz jeden, idziemy!
I poszły, wyszły, a za nimi Jane i ja, przebierając naszymi nóżkami, podążając tą samą drogą, co Domi i Zuza. Śmiecie zostały wyrzucone, a my stałyśmy we cztery, czekając na piątą naszą, z High5 !; stałyśmy i Doma zaczęła nam robić zdjęcia, a trzeba przeto wiedzieć, że Doma ma dobry zmysł fotograficzny, lubi dzierżyć aparat, i jak już go w swych dłoniach białostockich trzyma, to spod jej paluszka wychodzą takie ujęcia, że głowa mała. I ustawia nas, nie, ten, miny gangsta, emo gest, usta w dziubek, nogę bardziej w prawo, popraw włosy, mrugnij bardziej, sexi, bardziej sexi! Ahh..! A teraz wzięła z głowy swej pomysł, by stanąć na małym czerwonym hydranciku, co rośnie sobie, jak stary muchomor pośrodku trawnika; stanąć tak w stylu TapMadl, że niby konkurs, że niby trudna sesja, że ciężko się na jednej nodze utrzymać, i że latamy, że pełen serwis, i w ogóle to git! TapMadl niech się chowa, High 5 to jest to, tu na tym hydrancie, co już wcześniej tyle widział, że sam mógłby zacząć opowiastki o tym pisać.
Zdjęcia umilają nam oczekiwanie, ahh, gdzie ta Viki, zawsze się spóźnia, wiecznie jej nam za mało, ale kiedy już przychodzi, to jest z nami w całości, wielce, absolutnie i zupełnie niezaprzeczalnie.
- Huuuhuuu...! - krzyczymy z ekscytacji, gdyż oto oczom naszym ukazuje się Wiktoria w całej okazałości, z wielkim, brązowym turbanem na głowie. Byt absolutny, nieskazitelny w swojej brązowej, wiktoriowej egzystencji.
Viki dołączyła i już od razu jesteśmy całe, skończone, wszystkie; tak, pięć nas, jak pięć żywiołów, jak pięć zmysłów, niesamowicie kompletna harmonia chaosu.
Dobra, spadamy, bo trzeba iść, by zdążyć, by być, by stanąć nad brzegiem Zakrzówka i popatrzeć w przyszłość.
Idziemy więc, drogą niezbyt okrzesaną, drogą nieociosaną w stronę brzydkich połaci lasu, które już niedługo, już za kilka chwil świata staną się najpiękniejszym miejscem na świecie.
Droga drogą, kroki nasze krokami naszymi, można by rzec, że to zwykły spacer. Niekoniecznie, nie tak szybko, coś zawsze się musi stać, dziać, przydarzyć.
I w rzeczy samej, tuż przed nami majaczyła w oddali trójka ludzi. Dwóch młodych typów i jedna ona. Ona, której nogi miotały się bezwładnie po ziemi; ona, której ręce bez kształtu opadały swobodnie na przedramiona obu typów; ona, ubrana w coś czarnego, bardzo po modnym dziewczyńsku, bardzo schludnie; ona, której głowa walała się po własnej klatce piersiowej w odurzonym zwisie; ona, która, będąc kompletnie nieprzytomna, była ciągnięta przed dwóch facetów, w środku dnia, o godzinie 16. Ona, ta, co jakimś cudem doprowadziła się do takiego stanu, że kompletnie nad niczym nie panowała. I oni, dwóch obleśnych typów, co wyglądali, jakby ciągnęli worek kartofli, by go za chwilę, za najbliższym drzewem rasowo przerżnąć, zgwałcić , i przelecieć, by się tam w każdy możliwy otwór spuścić beznamiętnie, by wytrzeć to ścierwo butem i by je porzucić, poćwiartować i zakopać gdzieś w pagórkach Zakrzówka lub zrzucić ciało w głębiny mętnej zakrzówkowej wody.
Widok był iście przerażający, rany, jak mała apokalipsa na plaży, mącąca smętnie wody Lazurowego Wybrzeża. Zuza aż skamieniała na chwilę, nie wiedziała, czy to bezpiecznie żebyśmy i my przechodziły obok, ale musiałyśmy, bo raz, że ten sam kierunek, a dwa to, że już się do nich zbliżałyśmy. Zresztą i tak zwrócili na siebie uwagę, kiedy praktycznie zatrzymali ruch na ulicy, bo worek kartofli z tej biedaczki dziewczyny osunął się kompletnie na ziemię. Noga jej jedna potoczyła się gdzieś do tyłu, a ręka opadła łagodnie w bok, podczas gdy głowa nadal zwisała w jakimś dziwnym układzie brody i oka. Jeden z typów rozmawiał przez komórkę. Podeszłyśmy już praktycznie na wyciągnięcie ręki, słysząc strzępki rozmowy, ale wciąż nie rozumiejąc ani słowa.
- Wszystko z nią ok? Tzn, widzę, że z pewnością nie, ale może wam pomóc, co? Gdzie ją zabieracie?- zapytałam mocnym, stanowczym tonem, a jeden z drugim typem popatrzyli na mnie takim wzrokiem syczącym, takim spojrzeniem, jakie rzuca się tylko najgorszemu wrogowi.
- No już jej brat, ten ee, jedzie po nią, na przystanku się umówiliśmy- odpowiada jeden, zmieszany, widać, że mu głupio, widać w nim szczerą reakcję, to mnie bynajmniej uspokoiło. Drugi typ nawet się słowem nie odezwał; ubrany w czerwoną kurtkę stał i gapił się przebrzydle na nas, które podeszłyśmy, by w razie czego dokonać zbrojnej mentalnie interwencji, by ocalić tę biedaczkę, co walała się teraz po ziemi bez sensu zupełnie, by móc jej pomóc, czy coś.
Nagle owa dziewczyna poruszyła rękoma w jakimś dziwnym, psychotycznym geście i odezwała się tak bardzo po pijacku:
- hmnn, nnnnnn... niieee.. niiicc mi nniiee jeeestt, ostawccie mniiee
I w końcu tak też zrobiłyśmy, bo i też pozbyłyśmy się początkowego złego wrażenia, jakie w nas wywołała ta sytuacja. Skręciłyśmy na Zakrzówek i błotnistą drogą pospieszyłyśmy w kierunku Słońca, majaczącego delikatnie ponad nieulistnionymi jeszcze drzewami. i rozmawiałyśmy o tym, jak można się do takiego stanu doprowadzić, zastanawiałyśmy się, czy to tylko alkohol, czy coś innego, w jakiej dawce, od kiedy itp itd.
I nagle wszystko ustało.
Weszłyśmy bowiem w zręby wapienne Skał Twardowskiego, weszłyśmy na ścisły teren zalewu, stałyśmy tak przez chwilę, bez słów, bez myśli, bez uczuć, po prostu, bo widok był niesamowity.
Jasne niebo zdawało się przez chwilę mrugać do nas zalotnie zza subtelnych promieni Słońca, co przebijały się z drugiego końca zalewu. Zalewu, który skuty lodem wyglądał tak łagodnie, tak królewsko i tak najzwyczajniej jednocześnie, spokojna jego tafla poczęła przybierać formę naszych dusz, które mimowolnie tym widokiem uspokajały się, wprawiając się w stan błogości umysłu, który określić można było tylko przy pomocy owej tafli zalewu, skutej lodem. Urocze, wapienne klify rozpościerały się władczo z każdej strony Zakrzówka. Wyglądało to tak, jakby tafla jeziora uwięziona była w murze, złożonym ze ścian wapiennych, przepasanych od czasu do czasu małymi drzewami, i ludźmi, co przewalali się raz po raz na jakimś pagórku, widocznym w gdzieś w oddali.
Stałyśmy jeszcze przez chwilę na jednym z rzeczonych pagórków i poszłyśmy sobie w stamtąd już, oddałyśmy dobrowolnie ten wspaniały widok, by móc odprowadzić Jane na przystanek.
-Jeszcze tu wrócimy, Zakrzówku -wyszeptałam z cicha w swoich myślach- Jeszcze Cię uwolnimy z tych murów, będziesz i Ty, nasz, swój, znany namacalnie, w dotyku Twej topornej dłoni.
Przystanek koło Kauflandu nie jest jakiś specjalnie absorbujący, lecz co dziwnym było, spotkałyśmy tam jednego z tych typów, co ciągnęli tamtą dziewczynę, z jej wielką formą worka kartofli. Konkretnie rzecz biorąc, był to typ w czerwonej kurtce, wyglądał jakby chciał nam przypierdolić bejsbolem, a gapił się na nas z takim wzrokiem morderczym, że aż Jane, która miała zaraz jechać sama, bez nas, przestraszyła się:
- Ten typ jest jakiś dziwny, podszedł tu, blisko nas, i z odległości dziesięciu centymetrów nas obczajał, a wyście stały do niego odwrócone, nie widziałyście, a ja tak, o fuck. Chryste, jaki okropny człowiek. Dziwny, dziwny.
Dlatego właśnie, na wszelki wypadek wsiadłam z Jane do autobusu, gotowa pojechać z nią tak długo aż będzie się czuć bezpiecznie, na szczęście typ ten, nie wsiadł to tego samego autobusu. Uff... Można już oddychać, nie? Pożegnałam się z Jane, która gnała statycznie do pracy, która będzie musiała zapieprzać do niewiadoma której godziny, ale z drugiej strony wiemy przynajmniej, że ma się dobrze.
Zeszłyśmy się więc z powrotem na Ruczaj, już bez Jane, do tego Dworku Szlacheckiego, należącego do dwóch wielkich, małych tego świata: Wiktorii i Pepego. A tam, tam magia działa się już od wejścia przez próg. Obiad, obiad tak wielce gotowany wcześniej przez Pepego, Pana w tym domu, w tej kuchni, w tym małym, ciepłym świecie, gdzie muzyka reggae i styl rasta jest wszechobecny, obiad ten był już gotowy, by jeść!
Prawdziwa szlachecka uczta miała dopiero przed nami zaistnieć. Pieczeń, ziemniaczki, sałatka w sosie francuskim, o fuck, orgazm to był na talerzu, zaiste, powiadam- orgazm. Mięso, idealnie zrobione, miękkie, niezbyt twarde, delikatnie różowe, ale broń boże nie surowe, sałata, z lekka owinięta sosem, ociupinkę chrupiąca i ziemniaczki, ziemniaczki, które tak ciężko opisać, gdyż jadło się je, doświadczając jakichś irracjonalnych odczuć w różnych dziwnych miejscach na ciele. I pozwólcie proszę, że ucelebruję ten posiłek tym właśnie, że nic więcej już na ten temat nie napiszę. On był po prostu królewski w swojej formie i materii.
Posiliwszy się, uznałyśmy, że dobrze by było zrobić sobie małą sjestę na balkonie i tak właśnie, w ten sposób doczekać pierwszej gwiazdki. Dodawać chyba już nie muszę, że to właśnie zrobiłyśmy. W międzyczasie pozrzucałyśmy zdjęcia na kompa, pośmiałyśmy się z własnej głupoty min, jakie prezentowałyśmy na co drugim zdjęciu; potem wynalazłyśmy świetną metodę na pośmianie się: poczytamy sobie chamskie znaczenia imion, hahah, tutaj dopiero można było się uśmiać, gdy się czytało, np. o takim Dawidzie, Michale, Krzysztofie czy Macieju. Panowie nasi, ileż się o was dowiedziałyśmy w ten sposób. Zresztą, o sobie też.
Trwałyśmy tak więc na tym balkonie, zakopane we własnych myślach, przemyśleniach, słowach, gestach i w pościeli, którą nam Viki przyniosła, gapiąc się w różne punkty oraz od czasu do czasu na głowę Viki, przykrytą wielkim mistycznym eksperymentem, pod skromnym tytułem 'Czy włosy zakręcą mi się na papier?'
heh, little silly things.
A ja wpatrywałam się w Oriona, w mojego Oriona, szukając odpowiedzi na każde dręczące mnie ostatnio pytanie. Chciałam znaleźć w nim odpowiedzi na pytania, które zdawały się wylewać już w niektórych miejscach poza obręb swojej sensowności. Orion niestety, tego wieczora, nie udzielił mi żadnej, nawet szczątkowej, odpowiedzi na jakiekolwiek pytanie.
Sprawił jedynie, że poczułam się głodna. Pomyślałam więc, że pójdę do Kauflandu, by zakupić coś do jedzenia. Ubierałam się już, kiedy przyszedł Maciej. W tym momencie jedyny osobnik płci męskiej z naszej paczki, wszyscy inni się porozjeżdżali. Maciej został, bo Maciej nigdy nie robi tego, co wszyscy. Ciągle inaczej i inną drogą. Stanął na progu w swojej brązowej, raperskiej bluzie, ze swoim sowim uśmiechem i błyskiem w oku na powitanie, mówiącym jasno, że DJ YouTubeBuch zawitał w gościnę i że impreza się dopiero zaczyna. To jednak musiało zaczekać, gdyż od razu rzuciłam do niego, znad zakładanych na stopy butów, że idzie ze mną do Kauflandu, no dobra mówił, spoko, od razu kupi, jakieś winko, jakieś piwko i jakieś suweniry czy coś. Pepe jeszcze podbiegł i ze swym zadziornym uśmieszkiem poprosił, żeby mu kebab w proszku kupić. Spoko, Pepson, na lajcie.
...więc poszliśmy z Maciejem, na lajcie, do Kauflandu, idąc ciemną doliną nocy, ograbiając ten dziwny sklep z miliona paczek czipsów, z przypadkowego trunku wysokoprocentowego, dwóch piw, i tego, no, kebaba, w proszku. I coś jeszcze, taki mój mały pomysł, żeby osłodzić życia na chwilę kilkorgu dziewczętom.
Zanieśliśmy to wszystko z Maciejem do naszego Dworku Szlacheckiego na środku Ruczaju. Zupełnie, jakbyśmy wracali do domu, do naszego domu, gdzie zawsze jesteśmy wszyscy, choćbyśmy i nawet nie byli realnie, w komplecie.
Nasz mały, wspólny, nasz kochany Ruczaj, gdzie tak wiele się już wydarzyło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz