piątek, 24 sierpnia 2012

uciekliśmy

   
 





 
        Jechaliśmy drogą numer 100km-do-zapomnienia. W żyłach pulsowała słodka i jeszcze czysta krew a z zewnątrz dobiegała woń balansującego krajobrazu, który zmieniał swe oblicze z każdą kolejną sekundą. Pędziliśmy jak szaleni, by móc zrobić to wszystko, o czym nigdy, żadne z nas nawet nie pomyślało. Pędziliśmy, by móc choć na chwilę nie myśleć, nie czuć, nie być, po prostu... zapomnieć. Wszystko, by znaleźć się w miejscu, z którego nie ma ucieczki materii ani światła słonecznego.
     Pod mroczną kopułą ciemnego nieba oddychaliśmy tym niewinnym powietrzem, naznaczonym zdradą naszych ideałów. Nieważne, mówiliśmy sobie, bo to nie miało, rzeczywiście, żadnego znaczenia. Zniknęliśmy z mapy świata na kilka minut, godzin, dni, nie będąc jednocześnie wcale, nigdzie indziej. Zabrakło nas, i o to właśnie chodziło. Uciekliśmy w Krainę Zapomnienia.
     Zrzuciliśmy pośpiesznie wszystkie nasze troski, zostawiając je na piaszczystym brzegu. A gdy nasze nagie stopy dotknęły jego chłodnych ziarenek pognaliśmy prosto w Lete, która przykryła te bezwstydne członki swoją niezmierzwioną powietrzem powierzchnią. Bezczelnie rozrywaliśmy taflę wody, a jako, że poddawała się nam żałośnie i odpowiadała na czułe pieszczoty obolałych dłoni, posunęliśmy się dalej, w głąb, by wydobyć z dna wszystko o czym nikt się nigdy nie dowiedział, że było. Dotykaliśmy wspólnego achea rheon. Płakaliśmy jak dzieci nad tym, co się jeszcze nie stało i graliśmy wesołego marsza wiedeńskiego dla przepływających obok dwóch kolorowych kaczek. Wryły się nam delikatnie w ten obraz i zamąciły na dwie sekundy całokształt tego, na co patrzyliśmy zbroczonymi mułem z dna oczami i ociekającymi przezroczystą, lekko soloną krwią, wypływającą z nich co chwila. Coś, jakby na chwilę zaiskrzyło w nas; coś przebranego za uczucie miłości. Bo to była miłość, rozbudzona po latach i stojąca dumnie pośrodku tafli zapomnienia. Szła ku nam wolnym krokiem, raz po raz przystając na chwilę i odwracając od nas swój wzrok. Czuliśmy ją pod tym nagim sklepieniem, złożonym z Drogi Mlecznej Miliona Niewidzialnych Gwiazd. A ona rozchyliwszy swoje lawendowe wargi patrzyła na nas; zbliżając się w coraz pewniejszym żabim chodzie. I to było to. Już wiedzieliśmy. Nikt nam tego nie zabierze. Miłość była nasza. Posiedliśmy ją w cudzołożnym uścisku złożonym z niewdzięcznej porcji opalonych nóg i złączonych warg na czyichś policzkach.Braliśmy ją cała noc i wyrywaliśmy z jej duszy resztki tchu, by mogła z rana pod przykryciem szarej mgły oddalić się, zupełnie inna, oddana innym w prezencie. Nakłuwaliśmy ją od środka, wypełniając po brzegi szczęśliwymi troskami tamtych dni, które przeminęły. Chwieliśmy obcować z nią i tylko z nią tracić wszystkie ziemskie zmysły. a ona, w całej swej potężnej bezsilności posiadła w końcu i nas, usztywniając nasze stopy gdzieś na dole i bezczelnie przyglądając się nam, jak zrzucamy z siebie ubrania. Gwałciła nas swoją namiętnością i w szaleńczym tańcu opętania wzięła nas w swe lawendowe, nabrzmiałe od ugryzień usta, by móc rozedrzeć nas i składać nas w sobie do rana...
    ... i nikt nie miał jej tak, jak my ją mieliśmy. Nikt niech więc nie waży się próbować nam ją odebrać. A potem zachowując resztki człowieczego piękna wyruszyliśmy na spotkanie z kolejnymi stronami naszego przeznaczenia. A ona, miłość? Została, bo jest tylko do nas, nigdy nie należąca, samotna w swej rozwiązłości, a nas przecież...nas nigdy tam tak na prawdę nie było...

wtorek, 21 sierpnia 2012

Tylko. Tego. Chcę.



- Czego? Czego ty chcesz? – wysyczał z nieskrywaną irytacją John. Nie rozumiał, jak mogła go tak traktować.

- Czego ja chce od ciebie? – Darla spojrzała na niego spode łba. W swoich myślach prawie płakała. Jak on, kurwa, mógł tego nie wiedzieć, nie widzieć, nie rozumieć. Ale stał tam przed nią, niewzruszony i wkurzony, bo ta dotychczasowa wymiana zdawkowych wyrazów nie miała dłużej sensu. Musiała w końcu ulec i… przyznać się głośno, nie tyle nawet przez Johnem, co raczej przed samą sobą – czego tak naprawdę chciała.

- Czego ja chcę? – powtórzyła - Chcę żebyśmy utknęli w nudnej kolejce, czekając na kupno gazety. Chcę, żeby złapał nas zbyt duży deszcz gdzieś na środku wiejskiej drogi, tak, żeby nie można było się schować. Chcę móc narzekać na to, że wybrałeś zły smak lodów, po które cię wysłałam. Chcę móc powiedzieć ‘masz rację’ kiedy się okaże, że jednak jesteś lepszym kierowcą. Chcę opierdalać cię z całych sił, kiedy nadepniesz mi w tańcu na stopę i jednocześnie przepraszać, że podniosłam na ciebie głos.  Chce się wstydzić za to, że za bardzo się upiłeś i wkurzać się na ciebie, że znowu wyszedłeś z kolegami. Chce, żebyś był zazdrosny, bo mój kumpel przytulił mnie 2 sekundy dłużej niż zwykle. Chcę, byś w łóżku nie miał dla mnie żadnej litości a po wszystkim, żebyś zbierał siły na poranek, zasypiając. Chcę się kłócić z tobą o głupi bilet na tramwaj i wybierać z tobą to, co zjemy dzisiaj na obiad. Chcę krzyczeć na ciebie, kiedy wmuszasz we mnie fast foody i słuchać jak przedrzeźniasz moje sałatki. Chcę, żebyśmy się sprzeczali o pilota do telewizora a potem razem oglądali kanał disco polo, bo to był jedyny kompromis.  Chce móc stracić z tobą kontrolę i pragnę byś miał ochotę szybko przez to  wracać z pracy. Chcę pójść z tobą na głupi spacer, idąc gdzieś bez celu, gapiąc się na głupie kaczki i rzucając im głupie kawałki chleba. Chcę żebyś mi ględził pod nosem, że znowu nie pozmywałam naczyń, kiedy ja zza twoich pleców będę wystawiać ci język, mając to gdzieś. I chcę dla ciebie zaciąć się 5 razy podczas golenia nóg, bo poganiasz mnie nieustannie czekając, aż wyjdę z łazienki. Chcę ciebie wyczerpanego po walce z odkurzaczem i wtedy kiedy masz wszystko w dupie. Chcę żebyś mi przypalał wodę na herbatę i nienawidził mojego sosu do spaghetti. Tego tylko chcę, z tobą wszystkiego. Tylko. Tego. Chcę.

niedziela, 19 sierpnia 2012

jedynym słusznym krokiem w przód jest ten do tyłu


...i zrobiła krok do tyłu. Nie chciała tego robić, nie po to przecież wybrała tę ścieżkę i podążała nią, by się teraz cofać. Tego jednak wymagała dalsza droga. Musiała ustąpić, bo traciła Go, traciła grunt pod nogami. Ziemia zaczęła się groźnie zapadać pod naciskiem stóp. Widocznie im bardziej naciskasz, tym mocniej i szybciej to pęka.  Maleńkie bruzdy, jakie pojawiły się kilka dni wcześniej zaczęły urastać coraz bardziej, aż w końcu osiągnęły punkt kulminacyjny. Taki, którego nie można już było przejść. Nawet pokora i spuszczenie głowy, przyznanie, że to nie to, nie mogło uratować sytuacji.  Wiedziała, że jedynym słusznym krokiem w przód jest ten do tyłu.
    Z każdej strony, po równo, Darla słyszała odgłosy życia, które raz po raz zaskakiwały ją swoją intensywnością lub brakiem należytej reakcji na jej ruchy. Po jakimś czasie nauczyła się w tym gąszczu krzyków i pisków odnajdywać te najlepsze, nieskalane niczym młode kwiaty. Często jednak okazywało się, że od spodu mają jakieś skazy, ale  równie łatwo mogła je, lub całe pachruście wycinać. Tak wyglądała z grubsza podróż przez las, który od dawna już starała się przejść, po swojemu, zresztą jak każdy tutaj. Bo wbrew pozorom, takich, jak ona było w tym lesie więcej. I każdy z nich, podróżników, był jak część drużyny partyzantów, bo niby na początku szło się razem, ale potem, kiedy konary drzew zachodziły nam coraz bardziej drogę, to każdy dbał o swoje; musiał, by jakoś przetrwać. A ponieważ cały ten egoizm Darli nie podobał się, starała się pomagać innym w drodze, zbaczając często z własnej. Niestety, od dawna już szła sama, bo wielu odpadło po drodze, i raz po raz zmagała się z niespodziankami na ścieżce, którą wybrała. A teraz dodatkowo te bruzdy, które urwały jej podróż, dosłownie w połowie. A najtrudniej jej było wracać.
    I odważyła się. Spojrzała na chwilę przed siebie, jeszcze raz, by móc uświadomić sobie, czego już nigdy przed sobą nie zobaczy a potem, najszybciej jak mogła, odwróciła się i tchnęła siłę woli w swoje członki, by mózg mógł im wydać polecenie 'cała wstecz'. Zrobiła krok do tyłu. Po nim z oczu zaczęła spływać jedna, jedyna uroniona łza. Z lewego oka konkretnie, bo to ono jakoś tak zawsze było bardziej emocjonalne, wbrew pozorom. Nieważne, pomyślała, chociaż jednocześnie gdzieś w okolicach mostka poczuła delikatne ukłucie. Zawód sprzed dni musiał teraz o sobie przypomnieć, ale nie an długo. Oddech, jeden, drugi. A potem wyprostowała się i ... zrobiła kolejny krok.
    Szła nadal, i nie zatrzymując się, bez przerwy stawiała coraz to kolejne kroki, by móc w końcu dojść tam, gdzie kiedyś zaczynała. Znów była wolna. A wolność ta zniewoliła ją ponownie, w delikatnym uścisku Księżyca i utulała srebrną poświatą mgły. Tak to już czasem bywa, że by pójść dalej, trzeba się cofnąć. Bo tylko tak można wciąż stawiać kroki bez zatrzymywania się.
    Stała zatem, znowu, na skraju wielkiego ciemnego lasu, który żarzył się nieposkromienie zjadliwością stworzeń, jakie tam żyły i w ogóle był cały jakiś taki... już jej znany, aż za dobrze, a w konsekwencji tak bardzo jeszcze nieznajomy. I las ten, nosił wdzięczne imię Świat.