poniedziałek, 31 stycznia 2011

Let The Darkness Come and Eat You Alive

 Z pamiętnika Darli
16 maj 2009

Może nie dana jest nam wielkość? Dla takich ludzi jak ja, owładniętych do końca uczuciami i marzeniami, może właśnie dla takich ludzi wielkość po prostu nie jest przeznaczona? Moje życie bywa okrutne, jakby Przeznaczenie w niebanalny i sadystyczny sposób lubiło się nade mną znęcać.  Tylko chodzi o to, że ja już nie mam siły trzymać na swoich barkach tego ciężaru. Moje małe, kruche i zupełnie bezbronne ciało nie wytrzyma i w końcu, pod koniec dnia, w trakcie samotnej przeprawy przez ciemną noc… to życie zapadnie się w sobie. 
A świat dookoła zdaje się coraz bardziej napierać i pchać mnie w kierunku dna.

 (...)

...byłam jak kurz, który można sobie zgromadzić na telewizorze z myślą, że ktoś kiedyś przyjdzie i go posprząta. Ale w tej historii zabrakło dozorcy, który by sprzątnął brud jaki narobiłeś. Sam musiałeś stać się dozorcą.

Cały dzisiejszy dzień jest nijaki. Ani nie jest ciepło ani nie jest zimno. Ten dzień po prostu jest. A ja od tygodni modlę się o dzień, w którym niebo zrobi się granatowe a na ziemię spadać będą raz za razem wielkie krople deszczu. Deszczu, który przyniesie mi oczyszczenie. Deszczu, w którym nie będzie słychać mojego krzyku, kiedy będę zdzierać sobie gardło, wywrzaskując jak jestem głupia, że dałam się wciągnąć w Twoją grę, że dałam się nabrać na pierwszą rzecz jaką mi powiedziałeś, że mnie nie skrzywdzisz!

…i dzień ten uporczywie nie nadchodzi.


.

Collapsing

Zetknęłam się z tym transcendentalnym światem, dosłownie zderzyłam się z górą obłoków, które nie są tym, czym zwykły być do tej pory. A jednak, nadal żyję; co więcej, będę żyć jeszcze może jakiś czas.
A może i nawet ponownie czeka na mnie gdzieś jakiś wielki wybuch, czy jakaś kaskada spadających gwiazd.
O. nie.
Za dużo, za dużo ostatnio się zapadło w sobie.

Pozdrówcie tych, z którymi nic już was nie łączy.

Ja pozdrawiam tych, z którymi dopiero zaczyna mnie  c o ś   łączyć.


A teraz pozwólcie, że immanentnie wyprę z siebie wszystko to, czego pozbyć się chcę, nie?
No bo po co zapadanie uwewnętrzniać w sobie.?

niedziela, 30 stycznia 2011

You just don't care about anything.




'Widzi wokół siebie puste twarze świata.

Żądają posłuszeństwa- chcą jej zabrać brata.

Kiełkuje w niej kwiat, dziki, pełen namiętności,

Posiany w zapomnianym Ogrodzie Niewinności...
'
                                    zasłyszane gdzieś kilka lat temu


.

sobota, 29 stycznia 2011

Dream a Little Dream


Leżałyśmy w wiele żeńskich postaci gdzieś pośrodku podłogi, kołdry-sztuk dwie i kilku poduszek. Niby mówiłyśmy, ale każda na swój własny sposób zasypiała.
Pięć zupełnie innych światów,  pięć zupełnie innych historii, pięć odmiennych stanów świadomości. A gdzieś po środku ten mój, jeden, nie mogący usnąć.
Leżałam na wznak pomiędzy dziewczynami i w myślach malowałam sufit na kolory tęczy, malowałam miasto o jasnych światłach rozbłyskujących od czasu do czasu na horyzoncie zachodzącego słońca. I słońce to, promienie te- nagle zmieniły zupełnie swój charakter. Ciepła energia słonecznego bytu zamieniła się w gorącą energię rozwścieczonej do czerwoności aparycji paniki, strachu i olbrzymiego gniewu. Wszystkie te emocje napinały mięśnie i boleśnie wżynały się w bezbronnie, odsłonięte ciało.
Nie wytrzymałam. Wstałam. Złapałam oddech w płuca, napisałam sms'a, długiego, za długiego, ale trudno, stało się, przynajmniej automatycznie mnie uspokoił. Cała złość, cały ten gniew, który wylewał się ze mnie odszedł gdzieś po cichu w niewiadomym kierunku...
Położyłam się do łóżka.
Nawet nie pamiętam kiedy zasnęłam...

Byłam w przepięknej i malowniczo położonej knajpce o wystroju, który w zasadzie przypominał tolkienowski Helmowy Jar, z lekką domieszką Spokoju. Wielki wąwóz w dół ciągnął się w nieskończoność. Ze ściany upstrzonej brunatną ziemią i przepasanej kępkami trawy zwisały drewniane 'półki skalne' podwieszane lnianymi linami, połączone ze sobą liczną siecią schodów, podobnych do tych tradycyjnie brązowych, jakie wysuwasz, gdy chcesz wejść na strych. Na półkach stały czarne, albo ciemne skórzane kanapy i małe drewniane stoliki. Na kilku półkach siedzieli ludzie, śmiali się z cicha, podśmiewywali się z siebie, sącząc coś, co kształtem przypominało mi w owym czasie potterowskie piwo kremowe. A dookoła unosiła się poranna mgła.
To było wprost magiczne miejsce...
Siedziałam na jednej z półek skalnych, która składała się z dwóch, równolegle ustawionych czarnych kanap, przedzielonych małym stolikiem. Siedziałam sama. Na przeciwko siedziały J., Z., W., i D. Wyglądały tak słodko, każda z głową opartą na ramieniu drugiej. Tworzyły jakiś kosmiczny układ senny. Patrzyłam na nie, będące zupełnie w objęciach Morfeusza i zastanawiałam się, dlaczego niektórzy potrafią tak po prostu usnąć a innym to nigdy nie wychodzi?
Nagle, jakby z mojej podświadomości pojawił się obok K.  K., który od razu wali prosto z mostu:
- Rysiek! Ja idę i siadam tam- wskazał palcem wskazującym półkę z jedna kanapą gdzieś pod nami- a ty zaraz tam do mnie przychodzi, przytulasz się i usypiasz!
-No ok..?- odpowiedziałam, bo i cóż mogłam poradzić na to, że on był taki zdecydowany a ja w ogóle nawet nie byłam w pobliżu  podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Poddałam się rozkazowi.
Oparłam więc głowę na piersi K. i o dziwo, rzeczywiście, usypiałam!

Śniło mi się, że stałam z całą ekipą z roku w środku nocy na chodniku, który był częścią składową olbrzymiego ronda/skrzyżowania. Nie wiem już. Pełno było tam ludzi, samochodów, hałasu i ogólnie wszelakich przejawów życia. Raz po raz śmigały przed oczami refleksy świateł zmieniających się na ulicach, albo świateł pochodzących z przejeżdżających samochodów.
Staliśmy tam gdzieś wszyscy, całością i z jakiegoś nieznanego mi powodu D. poprosił, żebym z nim gdzieś poszła. Ponieważ tak jak wcześniej z K., miałam w tym śnie również mentalność Wolnego Elektrona, to odwróciłam się na pięcie i poszłam.
Szliśmy tak więc z D. przez ulicę, próbujemy przejść przez przejścia dla pieszych, stoimy, czekamy na zielone światło, i idziemy, cały czas szliśmy gdzieś. W pewnym momencie miałam wrażenie, że już idziemy w kółko. A żeby tego jeszcze było mało- ciągle gubiłam swój pierścionek, który zsuwał mi się z palca; pierścionek-symbol tego o czym już dawno zapomniałam. A biedny D. cały czas się schylał i szukał tego pierścionka, który leżał gdzieś tam na ulicy, podnosił go i oddawał mi. I tak kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt razy.
Zatrzymaliśmy się w końcu na przejściu dla pieszych, czekaliśmy na zielone światło. Za nami grupa skejtów robiła niesamowity hałas, głośno komentując to, że byłam w spódnicy. Nie zdążyłam nawet tego skomentować, gdyż znowu spadł mi pierścionek. Mocno wkurzony już tym spadaniem kawałka metalu D. podniósł go i w gniewnej emocji włożył mi go do kieszeni spódnicy. I nagle znowu stał się pogodny i uśmiechnięty.
Światło zmieniło się z czerwonego na zielone a hałaśliwa grupa skejtów podążyła naszym tropem.
D. zaprowadził nas pod kamienice, która wyglądała dosłownie jak stara fasada Collegium Ruinum.
Wchodzimy do środka. Od razu rzucił mi się w oczy tłum ludzi kręcących się bez sensu na korytarzu. Ktoś w końcu powiedział, że trzeba iść do góry.
D. z ochoczą miną i przyjacielskim gestem zaprosił mnie na schody, bym poszła 'za tłumem'. Tak też zrobiłam. Wchodziłam więc po niesamowitych schodach ze świadomością, ze D. idzie tuż obok a grupa hałaśliwych ludzi idzie gdzieś tam za nami a inna grupa ludzi przed nami; czułam, ze nie jestem sama..Stąpałam po stopniach, które wyglądały jak ulepione z beżowych, glinianych miseczek a spajane grubymi, stalowymi sprężynami.
W końcu wysunęliśmy się z D. na czoło tego tłumu, który z niewiadomego mi powodu podążał schodami do góry.
A schody owe, same w sobie, były bardzo dziwne, i było ich mnóstwo; co chwila mijaliśmy kolejny zakręt idąc po kolejnych partiach schodów. Nagle zatrzymaliśmy się oboje, spojrzeliśmy do góry a to, co zobaczyliśmy sprawiło, że z mieszanki ciekawości, radości i szczęścia, rozbłysły nam oczy. Na górze bowiem zawieszona była w próżni prawdziwa pajęczyna schodów, schodów ruchomych, które przemieszczały się w różnych kierunkach i zdawało się, że nie miały końca. Sufitu żadnego widać nie było. Schody miały początek, albo przynajmniej to, w czym początek ten z D. upatrywaliśmy, ale końca, końca tych schodów nie było. Istny Hogwart schodów!
Spojrzałam na D. i od razu widziałam ten dziki rozbłysk w jego oczach, w oczach, które odbijały i mój dziki rozbłysk, który pojawił się też i w moich oczach. Oboje wiedzieliśmy, że trzeba wejść na górę, że chcemy wejść na górę, że chcemy dojść do końca. Odwróciliśmy się na chwilę do tłumu poniżej nas, który, jako, że my wcześniej zwróciliśmy swe oblicza ku górze, także i tłum patrzył na nieskończoność schodów. Jedyną różnicą było to, że oni mieli na twarzach przerażenie raczej, niż radość.
Nieważne. Odwróciliśmy się znowu w kierunku, w którym chcieliśmy podążać. Tyle tylko, że następny stopień schodów pojawił się na pewnej wysokości. Sama na pewno bym się tam nie wdrapała. D. również nie. Potrzebna była pomoc. D. podał mi więc rękę i podsadził tak, że mogłam spokojnie wdrapać się na kolejny stopień.
Oczywiście wiedziałam, że za chwilę pomogę wejść i jemu.

Chłód poranka omiótł moją twarz i zmył ze świadomości na chwilę wszystko to, o czym przed chwilą śniłam.
Sen w śnie.

Leżałam zbudzona....

.

środa, 26 stycznia 2011

Forever Not Yours


Skoczę.
Przysięgam, że skoczę.

Krawędź budynku wydawała się wspaniała. Lśniła w swoim ołówkowo-szarym  odcieniu. Szłam ku niej. Byłam bliżej. Coraz bliżej. I byłam pewna. Pewna tego, że zaraz się na nią wdrapię, że zaraz będę mogła po raz ostatni spojrzeć na świat… zanim umrę.

Tak.
Za chwilę popełnię samobójstwo.

wtorek, 25 stycznia 2011

Imagine it, feel it, taste it, touch it, l-i-v-e it

Wyobraź sobie, że nie ma życia. Tak po prostu. Stój, siedź, mów, bądź cicho, cokolwiek, tylko po prostu przestań żyć. Wyobraź to sobie. Nie ma nic, w tej chwili, w której siedzisz, stoisz, mówisz, milczysz- w tej chwili nie ma nic. Poczuj jak nicość wlewa ci się prędko i niepozornie do płuc, których też już nie ma. Spójrz na swoje dłonie, które jeszcze przed chwilą zaróżowione były wdzięcznością egzystencjalnej krwi w żyłach. Ani dłoni twych, ani krwi twojej już nie ma.
Wyobraź sobie brak materii a co za tym idzie brak i duszy. Postaraj się poczuć, jak zdejmuje się z ciebie ubranie i nim dotknie podłogi wymyka się rzeczywistości, upadając w przestworza niebytu. Dotknij przez chwilę niewidzialną taflę języka, który też zaniknął. Czujesz? Jak to jest, kiedy jeszcze na wpół widoczne usta nie mogą wypowiedzieć ani  j e d n e g o  s ł o w a...? Jak to jest kiedy zanik mięśni twarzy nie jest w stanie poruszyć ani jednej szarej komórki mózgowej galarety? Spokojnie, za chwilę się w to wgłębisz.
Wywąchaj to,  jak w końcu znika jestestwo ramienia, które przed sekundą, dosłownie przed sekundą zbierało pyłek z ust, które zasznurowane nicością nie wypowiedziały słowa. Spójrz w miejsce, gdzie stała chwilę temu noga w bucie ze skóry. Ani skóry na bucie już nie ma, ani jego buciej struktury.
Zniknęła forma, opadła w niebytność; nie żyje idea, nie istnieje powoli kończąca żywot konwencja.
Puufff! Wybuchły w nieistnienie wszelakie emocje, które dusisz w środku; puuf! nie ma strachu; piiff! nie ma żądzy; baaam! w popiół obróciła się niepewność, pfff... i żywot zakończyła radość; łupnęła o ziemię nierozgarnięta miłość; przez odpływające w pustkę okno przeleciała jeszcze żywo nienawiść.
Wyobraź to sobie, że w końcu znika i czas.... Czas... Czym jest czas? Siatką, na której definiowaliśmy siebie, klamrą, w którą wpinamy działanie, a może w istocie czas jest tylko niebytem, który  n i e  i s t n i e j e?
Poczuj brak czasu, zanurz się w bezkształtnej masie jednej tylko chwili...
Jest teraźniejszość tylko, ale ona też znika.
O...!
I już jej nie ma.
Czujesz już, jak ciało twoje zniknęło gdzieś w nicości? Nie ma cię. Nie żyjesz, nie istniejesz, jestestwo twoje jak i egzystencja twoja- nie ma nic.

Niebyt.


Niebyt..



Niebyt...

...zaraz zaraz! hej człowieku! W i d z ę  t o ! Odczuwasz nadal, odczuwasz nadal ból istnienia! Coś poszło nie tak, coś się w niebyt nie przekształciło. Tylko co?

.Myśli. .Myśl.. .m y ś l. /myyyśl. [[mYŚl]
.
..
...
.........
...................................
.......................................................................
......................... ................ .................................. .............
...... ........... ............... .......... ...................                 .....................




Eureka!
[Jaźń] nie odeszła!

Już natychmiast, które teraźniejszo nie istnieje, jako, że forma twoja, materie twoje i dusza twoja, substancje twoje, odeszły, wyzbądź się człowieku, wyzbądź się i jaźni. Pozwól jej, tu w tej pustce czasu, odpłynąć swobodnie, stłamsz ją, zwiń ją, przebij ją sztyletem z nieistniejącej materii. Znikaj potworo, znikaj siło nieczysta!
shhh....

Nie ma nic.

jaźń też zniknęła.


.










.























.












.
'Największym błędem jaki możesz popełnić, to myślenie, że żyjesz, 
gdy w rzeczywistości śpisz w poczekalni życia'

poniedziałek, 24 stycznia 2011

A map to the Future.

Był obcy. Nikt go nie znał. A jego twarz wykrzywiona była tym, czym doświadczyło go życie. Widać było, że wycierpiał się wystarczająco, bo nikt z przechodniów na ulicy nie był w stanie nawet spojrzeć na niego. Twarz jego pociągła miała na sobie mapę życia, które przegrał; życia, które odeszło bezpowrotnie w przeszłość; życia, którego nigdy już nie odzyska; wreszcie- życia, którego nigdy tak na prawdę nie miał.
Na twarzy miał wypisaną mapę swojego życia.
Wyszedł z nią, podniesioną i zadartą mocno do góry, z otchłani czasu przeszłego. Nie było go bowiem w przyszłości, lecz czas jego wsteczny był obecny w teraźniejszości. Stamtąd właśnie pochodził. Określała go przeszłość.
Niektórzy przechodnie, anonimowi, raz po raz spoglądali na twarz z wymalowaną nań przeszłością jego życia, zastanawiając się, jak to możliwe, że człowiek ten jeszcze żył, jak to możliwe, że jeszcze nie poddał się śmierci i nie zakończył swego żywota. No jak?
I bali się odpowiedzi na postawione przez siebie pytanie...
A on szedł i szedł, nie bacząc na te spojrzenia, które powątpiewały w sens jego istnienia, nie baczył na nic, co przypominało mu, jak bardzo został przez życie skrzywdzony. Brodził w betonie ulicznym, pośród krwi głupców, i ciał mędrców, którzy umarli w spokoju; kroczył przez połacie świeżo zaoranych ideologii, poprzez śnieżyce wzajemnych oskarżeń, i grzązł w lawinie nieuczciwych działań.
W ciszy kroczył przez niewinność człowieczą i uczciwość głupców. A na twarzy wypisaną miał linię swego życia.
Z mapą na twarzy przybył z przeszłości, z mapą życia na twarzy- bez strachu przybył tu, by zbliżyć nas do siebie i swojej historii wypisanej boleśnie na twarzy.
Wyciągnął rękę do przypadkowej osoby, przechodnia, który wcześniej popatrzył sobie na życia mapę. Jaka szkoda, przechodzień ten jedynie skrzywił się, spojrzał w bok i pobiegł czym prędzej szukać własnych spraw do załatwienia.

Miał mapę życia wypisaną na twarzy i nikt nie chciał jej przeczytać...

niedziela, 23 stycznia 2011

Don't Ask, Don't Tell, Don't Look

Autobus mknął śliską drogą przez śnieżne pola. Muzyka grała w uszach a ludzie, ludzie tylko patrzyli się gdzieś przez siebie, po sobie i co chwila chrząkali, kaszleli, pociągali nosem.
Darla siedziała tym razem gdzieś w środku, twarzą zwrócona do okna. W głowie dudniła potężna moc perkusji, przyprawiana sporą dawką ostrych basów i rozpływającym się w ustach głosem wokalisty, a wszystko to okraszone było lekkimi gitarowymi brzmieniami. Wpatrzona gdzieś w daleki bezkres zachodzącego słońca nad śnieżnobiałą połacią niczego, myślała, że chciałaby tak po prostu zniknąć gdzieś. Naprawdę miała już dosyć ludzi. Szczególnie tych, którzy patrzyli na nią z pogardą na ulicy, tych, którzy pchali się na nią w tramwajach, tych, którzy głośno komentowali to, że nie ubrała się w spódniczkę, jak na dziewczynkę przystało; o! albo tych, którzy potrafili tak z niczego stanąć tuż przed jej twarzą i patrzyć się- z nienawiścią czy złośliwością; miała dosyć kasjerek uśmiechających się do niej, ludzi zagajających od niechcenia na przystankach, tych, którzy przy niej milczeli i tych, którzy trajkotali jej koło ucha; miała dosyć uścisków, całusów, pocałunków i przytulań; i jeszcze te spojrzenia dziewczyn, idących ze swoimi 'chłopcami' w stylu 'tylko nie patrz na niego-jest mój!'.

Spojrzenia.

Miała serdecznie dosyć spojrzeń.

Jakby tak zniknąć gdzieś?- myślała, wpatrując się gdzieś poza okno.
W końcu to wszystko i tak nie miało dla niej szczególnie określonego sensu. Bo i w czym sens ten miałby występować? W książce, w palecie barw, w butach, w białym serze, a może po prostu w śpiewie ptaków?
Chodziło o to, że było ją widać, zawsze i wszędzie, ekstrawertyzm bił z niej na innych i inni ci nie mogli przestać się gapić. Niektórym może i by to się podobało, tyle tylko, że Darla pragnęła choć raz w życiu być zupełnie niewidzialna... przez małą chwilę. Być i trwać. Cisza, zastanawiała się.

I pustka, której pochodzenia określić nie mogła, poczęła trwać w jej umyśle. Odbicie dziewczyny widoczne gdzieś na szybie uśmiechnęło się do siebie.

Pustka to dobra rzecz- pomyślała Darla.

piątek, 21 stycznia 2011

Cyrk Chwil Wartych Zapomnienia.


Śni dla niej piękny sen,
w którym spać ona chce wiecznie.
Czas im kiedyś zabierze wszystko...
Całą przyniesioną wieczność.
A tymczasem szepcze jej do ucha
wyrazy kruche i ulotne.
Niczym mgła zapada w serce dziewczyny pozornie;
zbyt wielkie ma serce, by pomieściły to wszystko,
ale on nie wie, on nie wie…
jak bardzo puste w środku jest owo serce.
Sam rozdartą na wpół ma swoją pikawę…
I chce wiedzieć więcej, i uwolnić się od siebie.
Razem osobno siadają gdzieś na sofie.
Historie z życia dwie,
Tak różne i tak postronne,
Łącząc się w jeden cyrk chwil wartych zapomnienia
Powiedzą sobie dzień dobry,
A za moment- do widzenia.

'Cyrk Chwil Wartych Zapomnienia', Darla Dashwood
18.01.09

czwartek, 20 stycznia 2011

Don't want to be, but wait for me.

 Mam myśli, ale nieskładnie krążą one po głowie tak, że nie jestem w stanie ich ułożyć w zdania. Jako komentarz do tego, co mnie otacza przytoczę wiersz, jaki powtarzali sobie do znudzenia radzieccy żołnierze, podczas II Wojny Światowej, by jakoś przetrwać dzień.


'Czekaj na mnie, a ja wrócę,
Tylko bardzo czekaj,
Czekaj, kiedy spadną
Żółte deszcze,
Czekaj, kiedy zamieć śnieżna,
Czekaj, gdy upały,
Czekaj, gdy na innych nie czekają,
Wczoraj zapomniawszy.
Czekaj, gdy z dalekich miejsc
List już nie dociera.
Czekaj, gdy przestaną czekać
Ci, co z tobą czekali.

Czekaj na mnie, a ja wrócę,
I nie życz dobrego
Tym, co wiedzą z góry,
Że zapomnieć trzeba.
Już uwierzą syn i matka
W to, że nie ma mnie.
Przyjaciele stracą wiarę,
Siądą wokół ognia,
Aby wypić gorzkie wino
Za pamięć mej duszy…
Czekaj. Razem z nimi
Nie pij


Czekaj na mnie, a ja wrócę,
Przeszkodom na przekór.
Kto nie czekał, powie,
Że się nam udało.
Niepojęte będzie dla nich,
Że pośród ognia,
Ocaliłaś mnie
Oczekiwaniem.
Jak przeżyłem, będziemy wiedzieli
Tylko ty i ja.
Tylko ty umiałaś czekać,
Jak nikt nie potrafił.'


Czekaj na mnie, K.Simonow

poniedziałek, 17 stycznia 2011

87.


Kogoś coś obchodzi.
Ktoś znajduje złoto.
Inni łzami młodzi.
Tą zamknęli w fotos.
Wokół ludzie uciekają.
Tam wysoko błękit przekreślony.
Słowami nawzajem błagają
o twarze swe, wy klony!
Mroźny poranek ich nie obudzi.
Docenią to, kiedy już stracą.
Biedny każdy połamany ludzik.
Nigdy na tym życiu się nie wzbogacą.

'Przewrót okołomiejski', Darla Dashwood

niedziela, 16 stycznia 2011

Let it be something.


' (...) Kochamy i chcemy być kochani w sposób, który  my  sami sobie  w y m y ś l i l i ś m y.
Ludzie tak nas jednak nie kochają... Z tego powodu właśnie cierpimy.
Nie dostrzegamy, iż to czego poszukujemy, czego pożądamy, mamy tuż przy swoim boku.
Nie dostrzegamy tego, iż zdaje się nam to być zbyt oczywiste. A ludzie z reguły boją się oczywistych rzeczy. Człowiek zawsze poszukuje wyjątkowości i wzniosłości. A miłość przecież, jest zwykła…

Człowiek ceni osoby inne niż on sam. Nie może jednak wiedzieć, że inność ta powoduje pewne napięcia, konflikty i zupełnie niepotrzebne stresy. Nie chcę przez to powiedzieć, że należy szukać dla siebie osoby takiej samej. O nie! Wystarczy otworzyć oczy na tych, którzy są obok nas i znaleźć osobę, która zaakceptuje nas takich, jakimi jesteśmy. Zwykle i po prostu.

Zaakceptuj życie! Uwierz, że ono  j e s t  warte tego, aby je przeżyć. Nie bój się podejmować ryzyka, bo ten kto go nie podejmuje- nic nie osiąga.

Bądź tym kim jesteś. Nie zmieniaj się ani dla kogoś, ani pod wpływem czegoś. Jesteś najlepszy i najsilniejszy tylko wtedy, gdy ty sam o tym wiesz. (...)'


Monolog Narratora, Akt 1
'Prozą o kwint-esencji życia. Bo tylko jedno życie masz' w: 'Tak do końca świata'

sobota, 15 stycznia 2011

The rain came down.

 'The rain came down.
Hard and soft.
It hit the grass.
Green and wet.
Wet. So wet.
It reminded me of you.
You always smelled like the rain.'


Wychodząc dzisiaj z domu zauważyłam, że niebo płacze nad moja głową. Zupełnie tak, jak ja płakałam rano nad niebem. Stało się ono tak szare i bezkolorowe, a bezkształtność jego zaczęła być niepokojąca. Nie wiem już czy ono kiedykolwiek było...
Stawiałam więc swoje stopy, w butach marki trampek, jedna tuż po drugiej, raz po raz wdeptując gdzieś piętą czy dużym palcem w kałuże płaczu z życia wzięte.
Bruk jednej z ulic Kazimierza zalany zupełnie tym płaczem niebios zdawał się cierpko oddawać każdy ból, jaki sprawiał krok ten, stopa w stope stawiany.
Zimne krople spadały na moją twarz, lecząc ją z tego, czym w ostatnim czasie została doświadczona. Smutek cały i ta bezkształtność uczuć zlały się z nicością nieba. Deszcz był tylko pomostem.
Siedząc teraz w domu, myślę sobie, że lepiej jest nawet, jak pada deszcz.
Przynajmniej nie mamy złudzeń, że coś jest wtedy, gdy tego nie ma.

...bo słońca jak na razie nie widać.

wtorek, 11 stycznia 2011

Piąta Kolumna w Puszce Sardynek



Abstrahując od tego, że moja doba zaczyna trać już 3 dobę, chciałam zwrócić dzisiaj uwagę na ciekawy psychologiczno-socjologiczny aspekt.
Mianowicie.
Grupa społeczna o pieszczotliwej nazwie [Babcie i Dziadkowie]. Chociaż bardziej [Babcie], bo te są w zdecydowanej większości.
Zatem- Babcie.

A wszystko zaczęło się dzisiejszego popołudnia. Godzina 16. Rondo Mogilskie. Powiedzmy, że śpieszę się by z miejsca X dojechać w miejsce Y. Nieważne. Lecę jak ten głupi, oszalały pies...
- Yeah! Życie jest piękne!- mówię sobie w duszy, gdy udaje mi się wcisnąć (dosłownie) gdzieś w sam środek puszki sardynek, którą to Formą staje się na owy czas tramwaj linii  nr 50.
Stoję jak ten śledź, sardynka, dorsz, karp, czy jaka inna tam, cholera, ryba Wam tylko przyjdzie do głowy, w samym środku niczego. Nie to, że było mi źle. Ba, nawet odczułam pewną anhyniczną , w całej swej abstrakcyjnej Formie, przyjemność z usytuowania się przypadkiem w pozycji stojącej łyżeczki z jakimś pięknym nieznajomym, którego usta znalazły się mniej więcej z tyłu głowy na wysokości mojego ucha.
Dziwne, nie? Ale to tylko nic nie znaczący chwytliwy wstęp zarysowujący 'akcję' właściwą.
Otóż, na każdym kolejnym przystanku zamiast ludzi ubywać, to zwierząt tych, ponoć mózgiem obdarzonych przybywało. W drzwiach, które znajdowały się najbliżej mnie spiętrzyła się góra Babć. O! Wielce oburzone te Panie były, gdyż w taaaaaakim ścisku sardynek, karpi i dorszy jechać nie są przyzwyczajone. I stać! Toż to znowu stać w tramwaju jest skandal! I każda mieli tym ozorem, i mlaska, i ciamka, i tupie, i rzuca okiem, i patrzy, etc. i każda kurczowo trzyma się swojej pozycji i tego kawałka rurki, zrabowanego sprzed rąk innym sardynkom i dorszom.
Następuje przystanek.Taki oto przystanek, na którym kilkoro jegomości zapragnęło wyjść z tej puszki pandory. I co? Piąta Kolumna Miliona Zastępów Babć dumnie strzegła swej linii Frontu. I nic- ruszyć ich się nie dało! Biedni jegomoście musieli zginać się, wykrzywiać kręgosłupy, ustawiać dłonie, łokcie, oczy w najbardziej dziwnych pozycjach, jakie tylko można wyśnić. 5 minut minęło tej szamotaniny, jegomoście wyszli, a Babcie podniosły wielki krzyk, i raban:
- Ażeby to ich nie ruszać, bo przecież stoją, a toć nie godzi się, by tak tykać i tykać; tej kostki strzelają, tamtej szczęka wypada a ta taka chwiejna, a inna znowuż krucha!

{...I cały problem tkwi w tym oto...}

Kiedy Ty stoisz gdzieś w pobliżu drzwi, które są całkowicie przejrzyste i przejść mogłoby i spokojnie nawet stado słoni, jakaś Babcia zawsze stratuje Cię i połamie Ci kości w ciele, bo  O n a  chce  w y j ś ć  ! Nieważne, że Ty leżysz gdzieś,powalony w rynsztoku Linii Mannerheima.
Cóż więcej mogę skomentować, jak hipokryzja wieku dojrzałego. Od innych wymagają, sami nie dając nic z siebie. A potem się mówi, jakie to nasze-młode pokolenie, niewychowane jest.

I masz babo placek.

poniedziałek, 10 stycznia 2011

It's Ok.

...więc w sumie mój dzień trwa od wczoraj.
No bo nie spałam. Jak zwykle nie mogłam usnać i dlatego też kolejnego dnia dzień trwał dla mnie dwie doby. ej, ale to jest inna historia!
Powiedzmy, że dzień zaczął się tym, jak wstałam z łóżka i poszłam do małej, klaustrofobicznej łazienki w pewnej kamienicy na Kazimierzu; no i tak- mimo wszystko, lubię tę łazienkę. Leje tę wodę, no nie, rzecz jasna, z prysznica na siebie. Używam tych wszyskich chemicznych badziewi, których opakowania twierdzą, że po tym moja skóra będzie bardziej nawilżona. Namydlam się tymi żelami, których etykietki głoszą uczenie, że są bardziej przyjazne dla skóry niż zwykłe białe mydło. Chuj. I tak wiem swoje- Biały Jeleń wymiata! Nieważne. Wychodzę z łazienki, rzecz jasna, poświęcając wcześniej około 7 minut na umalowanie się (zwykle mniej nawet), i około 15 na doprowadzenie włosów do stanu wyglądalności. Wygrzebuję z dna szafy jakieś ciuchy... nie, to nie te, które dzisiaj założę.- O są! -mówię sobie i wciągam na moje czyściuteńkie i świeżo ogolone nóżki te legginsy w cętki, tą bluzke, która do legginsów się nadaje, bo długa jest i dupę zakrywa; no i ta biała koszulka- duma, bo koszulka reprezentacji Anglii w piłce nożnej. Ahhh...
Śmigam z domu. Trzeba wypłacić pieniądze czy coś, z bankomatu, ma być, jasne.
To teraz... na Mogilskie, a z Mogilskiego 15 na Aleję. Socjologia w Kolegium Śląskim. Spoko. Ogarnięte.
Siedzimy w sali. Koleś coś pieprzy a ja mam wielkie i nieodparte wrażenie, że sama lepiej bym poprowadziła ten wykład. No sorry, panie P.
Ale jest dobrze, uczymy sie na prawko- konstytucyjne. Za chwilę piszemy kolokwium, więc ogarniamy te wszystkie aspekty personalne, organizacyjne, te etapy instytucjonalizacji prawnej partii politycznych i te instrumentalizacje prawa wyborczego. No, bo czy tak w rzeczywistości mamy inny wybór?
Siedzimy na Prawie. Piszemy koło. Wychodzimy.
Idę do Bioblioteki, by móc zachwycać się tymi wszystkimi książkami, które widniaja na półkach tuż za głowami bibliotekarek. I ta duma, gdy widzę dwa egzemplarze Dyplomacji Kissingera - duma, bo ja mam swój własny! Ograniam ksero, spoko wszystko nawet, jak przynosisz milion książek 'na dzisiaj'- w końcu jestem stałym klientem. Mówimy sobie na Ty, chociaż zupełnie nie wiem jak ta laska w punkcie ksera ma na imię.
Coś tam, dom, coś tam, jadę do Tesco; na Kapelenkę ma się rozumieć, bo lubię, do cholery, lubię akurat tam!
I zaczyna się! Kupować, kupować, kupować! Szaleć z koszykiem, zaglądać w każdą półeczkę i półeczusię, ogladać każdą bułeczkę, każdy słoiczek, każde mydełko!
I tak, konsumpcjonizm bierze górę nad wstrętem do korporacji, więc kupuję stos badziewi, których niby nie potrzebuję, ale jakoś tak bez nich- ciężko jest :
Mascary (żeby tego, rzęsy dłuższe, grubsze, czarniejsze były, nie?)
Balsam do ciała ( bo jeśli zechcesz dotknąć to widać, znaczy czuć, wiesz, różnicę; no bo miła skóra w dotyku jest po tym gównie)
Pasta do zebów (bo jak bez niej obejść się?)
Szczoteczka do zębów (bo kurwa nadszedł czas, by ją wymienić; więc chcę kupić taką samą, jak mam, nie? nową tylko, naturalnie; a ona co? 23zł/przeceniona na 17. ŻE CO KURWA? pamiętam takie niedalekie czasy, gdy ten 'model' kosztował 9 zł. Dobra chuj, nieważne. Biorę jakąś inną- tańszą, bo przecież biedny student jestem, co nie?)
...i jeszcze jakieś inne produkty, o których nie będę się rozpisywać, bo raczej chyba nikt o tym czytać nie chcę ( bo nie chcecie czytać o tamponach, czy chcecie do cholery?)
Idę do kasy.  Moje zmęczone już oczy bije prosto w tęczówkę wielgachny biały napis na szaro-rzeczywistej tablicy, wiszący nad co trzecią kasą, coś w stylu : 'Sieć Tesco zapewnia, że po 1 stycznia ceny produktów, na które wzrasta VAT się nie zmienią.'  No i co z tego, ja pytam, skoro mądre głowy wiedzą, że ceny to wy już podnieśliście wcześniej, żeby kurwa właśnie móc nie podnosić cen po podwyżce VATu i móc udawać dobrego wujka z Ameryki. Ot, magia kapitalizmu, posłodzona łyżeczką marketingu.
Wracam do domu, wypakowuję te wytwory globalizacji, wsadzam do szafek, chowam do lodówki. Robię coś na szybkiego na fejsie, bo trzeba wiedzieć, czy coś się wydarzyło, ok?
Wychodzę, trzeba odebrać ksera, oddać książki do biblioteki. Wracam do domu znowuż, by zostawić tonę nakserowanych drzew i jechać, jechać na ten Prądnik Czerwony i oddać K. jego kserowane drzewa. Jestem strasznie zmęczona. Zaparowana szyba gdzieś w okolicach Ronda Mogilskiego zaczyna zlewać się w mojej głowie z majaczącycm z daleka tłem świateł i światełek miejskich. Chwilowe niedokrwienie mózgu, jakby. Wysiadam gdzie trzeba, ocknąwszy się gdzie jestem gdzieś pośrodku Ronda Barei. Idę pod opowiednią furtkę. Ziąb całkiem poważny, ale czekam. Wychodzisz. Nie, w zasadzie biegniesz, unosząc sie w podskokach. Miłe to w sumie widzieć kogoś takim szcześliwym. Zostaję na herbatę, nawet nie! Zostaję na dwie herbaty, podczas których m.in. rodzi się pomysł na niniejszą notkę. I gdzieś pomiędzy wywodem dot. konsumpcjonizmu, wejściem drugiego K. na obiad a moim wyjściem w ogóle, zdałam sobie sprawę, że to najprzyjemniejsza rzecz dzisiejszego dnia; niejako ukojenie dla niewyspanego umysłu i zmęczonego ciała. takie zwykłe, prawie co nic, a jak wiele.
Wracałam autobusem przy dźwiękach swojej muzyki, tym razem wybrałam [PLAY] dla spokojniejszych kawałków, stonowanych, które z każdym kolejnym mijanym przystankiem sprawiały, że teraz, zaraz już, o tylko za chwilę, gdy dam komputer na stan wstrzymania, umyję się i położę się do łóżka. I zasnę, ot tak.

niedziela, 9 stycznia 2011

Requiem for a Dream

Siedzieliśmy w ciemnościach pokoju z nowej zabudowy; typowe studenckie mieszkanie o podwyższonym standardzie. Zrobiliśmy ze swoich ciał okrąg w kształcie trójkąta, jak gdybyśmy chcieli połączyć się w czymś, razem. Dźwięki, jakie panowały w pokoju a wydobywające się z głośników komputera, jazgotliwie łechtały płatki naszych uszu, poruszając przy tym całkiem odważnie strumienie myśli w naszych mózgach. Ciemność i czarna pustka przestrzeni powietrznej między nami zdawała wlewać się nam do płuc. Oddychaliśmy muzyką, upajając się ciemnością Nocy.
Oniryczne obrazy elektronicznych dźwięków zaczynały wirować nam w głowach, raz po raz uderzając ciężko o ściany naszych młodych czaszek. Nie pamiętam nawet, gdy członki same zaczęły się ruszać. Po prostu nie mogliśmy nad tym zapanować; jak gdyby różne części naszych zbolałych od młodości ciał miały od teraz zacząć żyć same. I żyły. Przez tę cudowną chwilę zapomnienia nie było niczego innego, nie było nikogo innego, oprócz naszej Jaźni Bezmyślnej i Rzeczywistości ze Snu.
Widzieliśmy Oczy Muzyki. Muszę przyznać, że mnie chyba też się to udało, choć ta, która wydobywała się z głośników nie była tym, co kocham. Jednak chyba ją widziałam, a przynajmniej odważnie starałam się spojrzeć w jej oczy.                                                                                  Myślę, że  m a  piękne Oczy.
A potem ktoś zapalił światło.
Oczy znikły, dźwięki przybrały inną Formę. Noc stała się trochę bardziej ciepła, a my nadal tkwiliśmy w lekkim otępieniu Ciemności.
Nie wiem o czym wtedy każdy z nas myślał, nie wiem co każdy z nas czuł. W tamtej chwili chciałam tylko jednego... jeszcze raz spojrzeć w te Oczy.

sobota, 8 stycznia 2011

...i daj mi białą różę


I

Zainicjuj moje narodzenie,
...bo umarł żywy już dawno.
Sprawczo narodziłam na nowo się
i taka już chyba pozostanę.

II


W swoich dłoniach trzymam świata bieg,
zachwycam się dawnymi latami
...bo dzisiaj już nie ma.

III

Pośród ludzi, którzy obok żyją
rozdzieram szlaki myśli.
Czy wpływam na kogoś?
Czy ktoś mi się odwdzięczy?

IV

W odbiciu moich oczu widać jak na dłoni:
Świat sie nagle skończył, zstąpiły na ziemię gromy.
Walą się, jak waliły mury naszych serc.


V

Ku pokrzepieniu, ku pokrzepieniu naszych serc
ja dzisiaj nie napiszę nic.
To nie ten czas, który żył wtedy z  n a m i.
To nie ten czas, kiedy ludzie nie byli  o p ę t a n i.

VI

...i daj mi białą różę,
którą złożę razem z ciałem
na grobie mych dawnych
roztrzaskanych niegdyś marzeń.

DarlaDashwood, 
'...i daj mi białą różę' 
11.01.09

[... by być na bruku]


... by być na bruku

                           .wcale nie musisz.
                             . leżeć na ulicy.
                                                DarlaDashwood, utwór nr 150

czwartek, 6 stycznia 2011

Here Comes the Anxiety

Życie nam tak zajebiście przechodzi przez palce. Kiedy, ja się do kurwy pytam, kiedy to wszystko się stało? Dopiero był czwartek poprzedniego tygodnia. O tak, dobrze to pamiętam. M. przyjechała, żeby następnego dnia się nie telepać 105 czy też 184 z Prądnika. To Sylwester miał być. O jak dobrze to pamiętam. I generalnie chodzi o to, że to było tydzień temu. T y d z i e ń     t e m u.  I ja się pytam teraz: gdzie się podział ten tydzień? Intensywność doznać o charakterze empiryczno-alkoholowym grubo może przerosnąć takiego małego człowieczka jakim jest mała, ruda dziewczynka. Bywało, że nie wiem: co się działo, co robiłam, z kim rozmawiałam i u kogo spałam.
.I n t e n s y w n i e.
Przebudzenie nastąpiło tydzień po zaśnięciu w noworoczny sen. Wracałam z Miasteczka. Około 10 rano. Wychodzę z akademika, który wygląda niesamowicie w swoim otępieniu. Jeszcze wczoraj tętnił życiem, gdy wchodziłam... Winda poruszała się w tonie wertykalnym, powoli przenosząc nas na kolejne piętra. Wysiadamy z windy, pod windą impreza. Lekka, tylko kilku jegomości i jegomościn, sztuki plastikowych puszek piwa wymieszane z domieszką chęci bycia bardziej i bardziej... Przechodzimy obok nich a wzrok ich, wyglądający spomiędzy czarnych spodni i czarnych koszul trochę zbija z pantałyku. OK. Ja jestem przyzwyczajona jak się gapią. Ale czy towarzysz nie miał nic przeciwko gapiom? Tego już nie wiem.
W każdym bądź razie, idąc korytarzem myślę sobie, że choć Piast tak różni się od Nawojki to jednak jest niezwykle podobny. Te same ściany przybierające formę parawięziennych ściano-nadruków; ten niepokój jaki idzie krok w krok za tobą, gdy zastanawiasz się, w którą stronę pójdziesz za chwilę; i do tego ten zapach- zapach studenckiej desperacji przedsesyjnej, którą tak dobrze poznałam rok temu.
Dziś rano Piast zamienił się w przysypiającą nudą starą babę. Taką rozlazłą starą kobietę w brudnej podomce, która stara się wyjść gdzieś do najbliższego sklepu po bochenek chleba na śniadanie. Ale  na szczęście udało mi się odnaleźć drogę pomiędzy łuszczącą się zażółconą emalią na ścianach korytarza a  skrzypiącą, klaustrofobiczną brązową windą- drogę do wyjścia.
Wyszłam na zewnątrz. Świat miał mroźno-słoneczny posmak. Od razu czuło się go w ustach i w kościach. Znalazłszy okiem realistycznym przystanek, stwierdziwszy z oddali, że wokół niego stoi spora grupa studenciaków wiedziałam już, że będzie kiepsko. No bo, idąc ku niemu znowu tego doświadczyłam. Tłum gapiów zapatrzonych bezwiednie w moje jestestwo, które akurat nie za bardzo lubi, kiedy się nań spogląda tak intensywnie. Niestety- jestestwo i powierzchowność jego, albo w sumie raczej - prędzej sama powierzchowność, zostały wzrokowo zgwałcone o poranku. ehhh... Patrzę na rozkłady, mam kilka linii, którymi dojadę zawsze gdzieś, no spoko. Mija chwila niewiadomego pochodzenia psychicznej niepewności, podjeżdża 501, wsiadamy wszyscy hurtem, stoję przy drzwiach, staram się, jak cholera nie zwracać uwagi na gapiów. To takie przykre w swojej głupocie, nie? Wysiadam przy Pl. Inwalidów. Przechodzę przez aleję, idę na przystanek, gdzie zatrzymuje się 13. Tak. zawiezie mnie prosto pod dom. 
O_o
Czekać 15 minut? Na tym paskudnym mrozie? Okej, przecież i tak nie mam żadnego innego wyboru. Wzrok swój zawieszam gdzieś w mentalnej próżni. Z jakiegoś powodu moje myśli zaczynają krążyć wokół kartezjańskiego natywizmu. Moralny dylemat- czy mogłam nie urodzić się jako tabula rasa?
I nagle ocknąwszy się z przekonania o skrajnym racjonalizmie, wybudzona z myśli o 'jaźni myślącej' uzmysławiam sobie jedno:
Dzisiaj jest jakieś religijne święto. Sklepy są zamknięte. Nie mam w domu nic do jedzenia.

Jak do tego doszło?

sobota, 1 stycznia 2011

Talk You Down

-Ile razy chciałeś po prostu uciec stąd?
- Ale jak to?- wzruszył się- tak po prostu uciec?
- No normalnie- odpowiedziała- na przykład podnieść tyłek ze schodów, na których tyle przesiadujemy i tak po prostu uciec. Wiesz, bez żadnych dramatów, bez zbędnego gadania, przytulania, bez pożegnań... Wyjść, odejść, nie wrócić.
- Darla. Co ty mówisz?
- Nie wiem. Nieważne.

Przytuliła się do jego ramion a on objął ją swoim życiem, ciepłym, tak innym w przeciwieństwie do jej zimnego. I tylko trampki zdawały się być takie same w tym dziwnym, zakręconym świecie, jaki budowali na tych schodach.

Schody były znamienne. Tam się w sumie poznali; ona szła do biblioteki z ogromnym zamiarem pouczenia się na zbliżający się egzamin. Minęli się bez najmniejszego zwrócenia na siebie uwagi. Tak po prostu. On w jedną, ona w drugą. Tyle, że miała wtedy na sobie szpilki. Cholerne buty, których szczerze nie znosiła, ale mimo wszystko to właśnie one spowodowały, że tych dwoje się poznało. Szpilki właśnie potknęły się i zachwiały Darlą tak, że wypadło z jej rąk wszystko, co akurat wtedy trzymała i zleciało wprost pod nogi Stephena. Reszty historii można się domyślić, a jeśli nie lubicie się domyślać to reszta będzie później. Jak wszystko, przyjdzie z czasem...

Wracali więc często na schody, na których się poznali i rozmawiali o wszystkim tym, o czym ze swoimi znajomymi rozmawiać nie mogli, gdyż byłoby to uznane za totalnie pokręcone.
- Stephen- odwróciła z lekka głowę ku niemu- myślisz czasem o przyszłości?
- Myślę o niej dużo, wiesz? Zdaje mi się czasem, że żyję w nierealnym świecie, jakby coś ciągle było dla mnie niedostępne. To właśnie przyszłość. Nigdy nie wiesz co się zdarzy za chwilę; nie wiesz czy nie wpadniesz na kogoś kto w jakiś sposób wpłynie na twoje życie. Może to być osoba, albo coś, coś co zmieni ciebie, twój styl życia, albo cokolwiek. Chodzi mi o to, że nigdy nie wiesz. Nie można być niczemu pewnym, ponad to co było i co jest. Chociaż i to bywa zakrzywione. Ale tak, Darla, myślę o tym często. Przyszłość jest nam potrzebna, bo inaczej, po co mielibyśmy żyć?