poniedziałek, 30 maja 2011

Potrzeba halucynacji

 'Potrzeba halucynacji'

Rana powoli zadana samemu sobie...
Krwawi z ręki stos połamanych krwinek
Cząsteczki wbudowane w mózg powoli się zasklepiają.
Uwięziona w demonicznym szale wczorajszego nadmiary oksytocyny
zataczam się w pijackim śnie o braku adrenaliny.
Serce tak mocno bije, chce wyrwać się z piersi.
Nie może, kurwa, nie może,
Nie może wytrzymać już ani chwili więcej.
Działki potrzeba z chmury kwarków amfy złożonych.
Potrzeba halucynacji na wielkim obytym poziomie
By przebić się przez własną skórę wiele dumy nie potrzeba,
lecz by porzucić coś, co się kiedyś chciało...
potrzeba o wiele więcej, niż jedna mała działeczka amfetaminy.
                                      DarlaDashwood, 23 kwietnia 2011

niedziela, 22 maja 2011

musiał najwyraźniej ugrzęznąć w środku, we wzwodzie.

Najgorzej, gdy się staniesz więźniem u własnych przyjaciół.

   Przytułek ten, dla zbłąkanych dusz i złamanych serc, miejsce ostatniego spoczynku dla ukojenia w marzeniu sennym, przyciągnęło też i Darlę. Kto, jak kto, ale ona najbardziej tutaj pasowała, z całą swoją niedokończoną jeszcze historią i z całą swoją normalnością istnienia. W sumie, lubiła tutaj się leczyć na głowę. Coś było w tym pokoju, że sprawiało, że głowa, odrywana z lekkością od ciała, wkładana do zamrażarki czy też do podgrzewanego terrarium, leczyła się, niejako sama.
    Pokój ten był wyjątkowo ładnym pokojem, chociaż i on sam, daleki był od wykończoności. Meble w kolorze podgrzanego karmelu oplatały swymi ramionami zachodni brzeg tegoż przytułku, łącząc się z paskudnie szarymi, odrapanymi ścianami, na których brak było, zdecydowanie, tynku. Łóżko było, od wschodu zaciągnięte ręcznie robioną narzutą, złożoną ze skrawków płótna i jaskrawo pstrokatych kwadracików, powlekanych odrobiną swojskich kwiatów. Obok łóżka stała maleńka, sosnowa szafka nocna, jakby zupełnie nie pasująca do reszty pokoju, jakby ją tu ktoś przytargał, i zostawił, na siłę.
    Darla podeszła do okna, odsłoniła muślinową firanę, i wyjrzała na zewnątrz.
Padał deszcz.
    Ciężkie krople opadały z ogromną energią na stwardniałą skorupę ziemi, wrzynając się weń, rozmywając ją. Przerzedziła się ziemia, od tego deszczu, troszkę, jak gdyby zapadła się w sobie, tonąc w gąszczu trawy, jaka ją okalała. Ziemia tonęła sama w sobie, i nikt nie był na tyle bystry, by to dostrzec... Wielka ziejąca pustką dziura otwierała się raz po raz, przechwytując dzikie krople deszczu, wciągając je w swój wir, i destrukcyjnie niszcząc, co tylko napotkała na swej drodze.
     Darla zdjęła bluzkę, zdjęła spodnie, rzuciła je w kierunku łóżka, po czym jednym ruchem zdjęła z siebie majtki, które następnie wywaliła za okno, w sam środek dziury, by móc tuż potem, delikatnie rozpiąć swój stanik, i także wywalając go automatycznie poza nawias. Naga siedziała przez chwilę na oknie, wpatrując się w jej własną bieliznę, która zmagała się teraz z wirem. Na krótką chwilę przerzuciła swój wzrok na wnętrze pokoju, z którego dobiegał łagodny pomruk drewnianego kota, który stał pomnikiem na szafce, i wyciągając giętko szyję kłapał pobłażliwie zębami, kołysząc się statycznie w powietrzu. Dziewczyna powróciła wzrokiem na zewnątrz.
    Było coś, pomiędzy umysłem a ciałem, coś, co nie pozwalało jej tak zupełnie na spokojnie siedzieć. Zdjęła więc z siebie duszę i serce, i zdecydowanie wyrzuciła je przez okno. Patrzyła, jak oboje lecą, i patrzyła, jak rozbryzgują się o małą kałużę na środku pola, patrzyła, jak pochłaniane przez wir, przeżuwane są przez zbytek świata. I jakoś tak, ulga się stała dookoła głowy, czy coś może, albo kot ten, kłapający dziobem za plecami, albo może jednak te krople deszczu, czy dźwięk tego deszczu, co pieścił dłońmi jej nagie ciało- ale coś się wtedy, tak, wiadomo, nie, co.
    Puk, puk. I drzwi skrzypnęły, otwierane z wolna:
- Cześć Piękna!- odezwał się kobiecy głos o orzechowym tonie- Idziesz z nami? Mamy zamiar wyjść na pole, odpalić jakieś ognisko, napić się czegoś mocniejszego?
To była Stef. Typowa kobieta w średnim wieku, która po godzinie 21 staje się dziwką. Za dnia grzeczna, ułożona, wielka matka tego świata, by tuż po zmroku przemienić się w stajenną prostytutkę za 3 grosze. Cokolwiek zażądasz, ona to zrobi. Trzeba ci dziko rosnącego maku wetkniętego w dupę? Ona ci to zapewni. Potrzebujesz, żeby ci ktoś wylizał  wnętrze jąder, bum, ona pierwsza, o, albo może chce ci się zajebiście powkładać jakiejś cipce główki szprotek w macicę, albo po prostu zachce ci się patrzeć, jak stary, gruby pies pieprzy cipkę Stef- dzwoń do niej, o każdej porze dnia i nocy. Ale, kurwa, nigdy, przenigdy, nie proś ją o seks misjonarski. Taka już jest. Da ci szczytować w rozkoszy milion razy, ale nigdy nie posiądziesz jej tak, jakbyś naprawdę chciał.
- Hmmm...- mruknęła Darla; niekoniecznie chciała teraz dokładać sobie uciech, i zastanawiała się, jak to, do cholery, wytłumaczyć Stef, ale z drugiej strony… zbliżał się zmrok, co by znaczyło tyle tylko, co orgię podana na patyku.
- Nie hmm, tylko chodź, chodź.- szczerzyła się Stef, zachęcając ją do wyjścia gestem dłoni.- Chodź, to ci dobrze zrobi. Na twoją głowę też. Obiecuję. Zejdź do nas, Piękna.- zakończyła, posyłając Darli soczysty uśmiech, przyprawiony zawadiacko puszczonym oczkiem.
    Stef wyszła z pokoju, zostawiając w nim zapach swoich perfum o smaku banana, a Darla ponownie spojrzała gdzieś za okno. Deszczu nie było, a suchość ziemi wydawała się wprost proporcjonalna do jej wilgotności sprzed chwili. Zza dalekiego horyzontu znać było odłamki słonecznych promieni, które zabawiały się, grając w badmintona z dziećmi sąsiadów. Zza rogu domu dobiegały wesołe odgłosy zabawy, tłuczonego szkła i skwierczących kiełbasek. Porter, owczarek niemiecki, wesoło oznajmiał przybywanie coraz to kolejnych gości. Zabawa miała się dopiero zacząć, ale już dało się usłyszeć pierwsze pojękiwania i bardzo dziewicze postękiwania. Ktoś już zaczął. I to nie tylko grę wstępną…

    ***

     Obudziła się, jakby nie swoja, nie należąca do nikogo i do niczego; zupełnie beznadziejna, z dramatycznym poczuciem tego, że nie ma pojęcia, jak się tutaj znalazła. Zeszła po schodach, wyszła na ganek. Ciepły poranek dopadł ją już od progu. Mamy nowy dzień, pomyślała, kiedy to się, kurwa, stało? Spojrzała na podwórze; wszędzie znać było wczorajszą imprezę, wszędzie czysto, brak kubeczków, brak rozwalonego grilla, zupełnie niewinne pranie wciąż leżało w tym samym miejscu. Nawet kondomy leżały niezużyte w wielkiej misce, w której kiedy żyła, mała, złota rybka. Zaskakujące, jak zajebista impreza musiała to być, skoro nawet szafa z wibratorami, i kuleczkami do odbytu była tylko lekko uchylona, a nie,  z rozłożonymi szeroko nogami, otwarta i zapraszająca, na przestrzał. Wszystkie znaki na niebie i ziemi mówiły, że wszystko się zmieniło. Do czasu, aż Darla spojrzała na dach u sąsiadów, spał na nim bowiem Porter, nasz owczarek, spał z kotem sąsiadów, w dziwnej konstelacji z ułożonych na niebiesko łap. Wokół nich pełno było zużytych prezerwatyw, a z dachu zwisał pejcz, naciągnięty na kostium Czerwonego Kapturka, rozdarty, na cyckach.
    Ufff...- zamruczała Darla.  Jednak wszystko, jest tak, jak było. Normalność znowu zatriumfowała, wdzięcząc się jej w nos. Weszła więc z powrotem do domu, by móc iść zjeść jakieś śniadanie z koryta dla świń. Ciekawe, czy zostawiły jakieś niedojedzone ziemniaki?- ale kiedy doszła do niego, zrozumiała, że dzisiaj niczego nie zje. Zastałą Stef, która w chronicznych ciągotach wczorajszego wieczora, leżała okrakiem w korycie, wydłubując sobie z cipy resztki penisa, który musiał najwyraźniej ugrzęznąć w środku, we wzwodzie. Obok leżał jakiś młodzieniec z krwawiącą raną między nogami. No tak- pomyślała Darla- biedak próbował misjonarza. Sukinsyn. Ma, o co się prosił.
   A Stef, przeklinając, zaczęła wąchać sobie srom, by po chwili namysłu, zanurzyć w nim swój język.

wtorek, 17 maja 2011

Nie będę składać szajsu.

   
    Na taśmociągu życia pojawia się over and over again, ten sam model, ten sam temat, ta sama wadliwa zabawka. Jeden za drugim, seria bezsensownych spotkań, bezsensownych ludzi, którzy nie goszczą w tym życiu dłużej niż półtora miesiąca. Niby postęp, niby to progres, z każdym naprawianym wadliwym elementem, ale ciągle za mało, zbyt nie tak, jakby być mogło. Tu nie ta cześć, tu za bardzo kolor czerwony czerwieni się na widok urwanej ręki, która spadła z taśmy, i leżąc krwawi na posadzce, zieleni się ze złości.
    Na szklanym ekranie widnieją kolejne zamówienia, na jeszcze jedną, i kolejną, i następną, o tak. Kierownik sali krzyczy gdzieś nam ponad głowami, szybciej do cholery, szybciej, kończy się zmiana, a norma nie została wypełniona. I chodzi nieustannie, przyglądając się, jak ułomne zabawki wypełzają nam spod palców, prześlizgując się gdzieś pomiędzy maszynami, by trafić w końcu do pudełka, które zalakowane, wsadzone próżniowo do plastikowych torebek, wywożone są w dal, gdzie ktoś je, przypuszczalnie, kupi, i nie będzie to w zupełności, żadne z nas, tych tutaj, na tej sali.
    Składamy shit, kompletny szajs, w brawurowej armaturze prędkości, byle tylko, byle było, żeby tak, ooo i już jest. Kogo to obchodzi przecież, że rozleci się za dzień, za miesiąc, za półtora. Kierownik patrzy, krzyczy, i sensownie ma to w dupie; wycina sobie ze świadomości fragmenty Prawdy, bo inne są Fabryki, co składają lepsze, kurwa, zabawki, klocki i inne pierdy, które tak usilnie ludzie chcą kupić, wydać, jakieś pieniążki, zarobione ciężko na pieprzeniu się z Panem Prezesem pewnej krakowskiej firmy. Tak, robiliście to, nawet o tym nie wiedząc.
    Rzucam to, ja jebie, rzucam. Nie będę robić już więcej zabawek, już dosyć, basta, powiedziałam. Kierownik nawet nie spojrzał, może nie dosłyszał od tego wycinania kawałków rzeczywistości. Wyszłam przed Fabrykę, zostawiając w tyle Halę, która była tłem, tłem dla ludzi na Płaszowie. Nie będę składać szajsu,myślałam sobie, chcę czegoś więcej; niech mi no tylko ktoś spróbuje jeszcze raz, pociąć rzeczywistość, to przysięgam, zagryzę na limbiczną śmierć, albo nawet i gorzej.
    A przede mną, rozpościerał się widok inny, niż tło za mną, zupełnie, nie pasujący do jakiegokolwiek fragmentu taśmociągu z Fabryki. Zieleń zalęgła się w gnieździe, uwikłanym, przez czarną wstęgę Wisły.

poniedziałek, 16 maja 2011

(skończyliśmy z tą głową na karabinie)


    Posypało nam się...jak ziarenko obieranej na sałatkę papryki granatnej, po podłodze, życie w skrócie zamknięte w tym zdjęciu zrobionym gdzieś w małej i skromnej trawie. Siedzieliśmy wtedy, jak gdyby nigdy nic, jak dwa niewiniątka, jak my, jak najlepszy okaz nas dwojga. Tuleni do zbawiennego dla oczu snu złożonego z przemijającego nieubłaganie dla nas czasu i szczypty zachodzącego Słońca na tym zakrzówkowskim padolu, które tak sobie ukochaliśmy.
    Teraz została tylko ta fotografia, gdzieś w zakamarkach komputera, ukryta w pięćdziesięciu folderach, żeby przypadkiem nikt jej oprócz mnie, nie zobaczył. I nie ważne w sumie było, że tak naprawdę, prawdę powiedziawszy, widzieli ją wszyscy oprócz nas samych.
    Ale kiedy dni przemijają, a noce stają w płomieniach, nie można tak obojętnie przejść obok tego, co przypomina o Wielkim Wybuchu na środku świata. Nie ważne, co kto o tym sądzi, jak to ukazuje, co myśli, jak to przeżywa- nas dwoje zawsze będzie pamiętać, każde słowo, każda myśl, każdy dźwięk, każdy dotyk, każdy uśmiech i każde zmarszczenie brwi...
    Stanęliśmy do walki, ramię przy ramieniu, by ogłosić światu, że powstajemy. I powstawaliśmy, przez długą chwilę, przeciągniętą aż do piekła, powstaliśmy. Ale tak samo, jak styczniowcy, tak samo jak listopadowcy, skończyliśmy z tą głową na karabinie, z wyciągniętym bagnetem w stronę miasta Udręka.
    Pamiętasz jeszcze nasze wspólne plany? Pamiętasz, jak mówiliśmy, że pozabijamy wszystkich, kto tylko stanie nam na drodze? Pamiętasz, jak w śmiertelnym uścisku boa dusiciela wydobywaliśmy informacje, tak cenne i pożądane przez naszych mocodawców? Powstawaliśmy, przeciwko temu wszystkiemu, czego inni w nas widzieć nie chcieli i uparcie dalej tkwią przy swoim stanowisku.
    Ale obietnice okazały się zbyt mocne, by je utrzymać, czyż nie? Bezsilnie odłożyłam więc karabin i odbezpieczyłam granat. Cóż więcej zostało mi, jak podpalić się i zginąć?

   Zginąć za to, byś mógł być   w-o-l-n-y.

niedziela, 1 maja 2011

Bo brak planów to też plan.

  
    A gdyby tak podrzucić Ci na biurko notkę, mówiącą z grubsza tyle tylko, co i wszystko; gdyby tak rzucić Ci na szyję bukiet róż, złożonych z gęstej trawy i pączków wypełnionych martwymi larwami motyli; a gdyby tak zmusić Cię, byś wdepnął w psi placek, rzucony bezwiednie, jak kłoda, na drodze do Twego szczęścia. O! Albo raczej jak gdyby tak Ci chlasnąć w sam środek nosa Żabnicą, co ją to jakiś wysuszony na wióra piwny rybak wyłowił z przydrożnej zamrażarki pewnego stęchłego baru przy autostradzie pomiędzy piaskami Wielkiej Pustyni Słonej; a gdyby Ci się tak przyssać małymi ząbkami o piranianym kształcie do tętnicy, która tak pięknie balansuje w rytm Twojego wiecznie powracającego do przeszłości Serca, i wgryźć się w nią i wyssać, co do końca, maleńkie jeszcze krwinki Twego niedojrzałego jeszcze życia.
    Ale gdyby to zrobić... to nie byłoby tak, jak jest. Mówiąc wszystko, nie powiedziałabym w sumie nic, bo tego nie da się, ot tak, powiedzieć. Nie mogłabym zarzucić Ci tego bukietu, gdyż ani gęsta trawa tu, w tym niezdrowym od azotanów mieście, nie występuje, a larw bym moimi zagubionymi od rozumowania irracjonalnego paluszkami nie tknęła, a w życiu! I co prawda w ten psi placek mógłbyś wdepnąć jednak, sam nawet, w zasadzie wszędzie, to cholera, nie wiem, jakbym musiała być wkurzona, nigdy tego Ci życzyć nie będę, bo też i po co? Nienawiść, bowiem niczym jest, w porównaniu do Miłości, i nie prowadzi do żadnego rozwiązania, które zadowalałoby obie strony. Wracając jednakże, żabnicy też nie znajdę, ani w chłodnych powiewach Wisły, ani w mętnych przed-letnich wodach Kryspinowa, ani na zaporze w Czorsztynie znaleźć jej nie znajdę, ani w odległych kilkoma kilometrami falach zimnego jeszcze Bałtyku, a podróż do USA to zbyt odległy plan, nawet jak na planowanie planów.
    Tylko ten numer z tętnicą sprawdzić się może i sprawdzi, bo o powodzeniu zadecydujemy sami. A może nawet odwrócimy smętnie role, podczas gdy Ty spijać będziesz czarną od Ciemności Ogrodu Nocy farbę, pokrywającą ściany moich żył, ja będąc wsysaną w Twój świat, zacznę żyć, ukonstytuowana w Twoim ciele, dopełniając te puściuteńkie fragmenty mięsa pod lewym bokiem. A może właśnie tak by to zrobić? Zwykle i po prostu. Pakt Krwi Umarłych zatopiony w dwóch peerelowskich szklankach Jacka Danielsa, tutaj, z lekkim posmakiem Coca-Coli.

I całe życie, zamknięte w sobie. Bo brak planów to też plan.