czwartek, 31 marca 2011

Play-off's



'Jest fala w uczuciach mężczyzn, która zabrana przez powódź, prowadzi do szczęścia. 
Ale ominięta, podróż ich życia staje się ograniczona do płycizny i nieszczęścia. Na falach takiego morza jesteśmy teraz i musimy brać to, co jest nam dane, albo stracimy zanim zaryzykujemy. ' 
Juliusz Cezar W. Shakespeare

    I chociaż podwórze, które widać przez okno, jest paskudne i czasem ma się ochotę na nie nawet nie patrzeć, to jednak, mimo wszystko, coś w tym widoku urzeka. Spoglądać na nie mogę z góry, z okna mojego małego, wychodzącego na ten niezmiernie mały świat składający się z niewielkiego czarno szarawego prostokąta betonu, leżącego na ziemi w sposób spękany a nawet i udziurzony.  Bo trzeba bowiem wiedzieć, że na ścieżce prowadzącej do śmietnika jest dziura. Dziura niezbyt dużo rozmiarowo, ale wiejąca z wewnątrz głęboką pustką, która zapewne prowadzi donikąd. Ale jest i już. Zdołaliśmy z sąsiadami to zaakceptować. Śmiesznie jest tylko zimną, kiedy śnieg przykrywa tą dziurę i sprawia, że trzeba nieźle się nagłowić zanim się przez tę ścieżkę przejdzie bezpiecznie.
     Dzisiaj dziura zlała się z resztą betonu, stała się nieważna, nie warta uwagi, gdyż coś innego było bardziej godne na to, by je podziwiać.
     Przyszła wiosna. Widać to było gołym okiem około południa, gdy po raz pierwszy wyglądałam przez okno po przebudzeniu się.  Trzy zwykle posępne drzewa, które rosną na podwórzu zazieleniły się subtelnymi  pączkami listków.  Widok miażdżył serce obudzone ze snu. Uśmiech spłynął z tych listków i poprzez cząstki tlenu wirujące w takt Beautiful Love The Afters zatrzymał się gdzieś w okolicy mojej rudej, porannie potarganej głowy, i został już tam, na długi odcień dzień.
    Ciemny brąz drewna opadał łagodnie względem ciepła upadającego z wolna z nieba, jarzącego się spokojnością ducha i kompletnym brakiem refleksji nad życiem. Kolor  na drzewach zamieniał się w jakiś taki, łagodniejszy, może spokojniejszy odcień, by w końcu doprowadzić się do stanu bursztynowego w odbiciu tego jednego, jedynego promienia, jaki nagle pojawił się, zaraz i tuż po południu, przeszywszy dziarsko płytę niebieskiego sklepienia , niezabrudzonego obecnością nawet najmniejszej chmurki.
     Nagle przyleciały dwa szpaki. Dwa malutkie, czarne, z żółtymi dzióbkami o błyszczących w słońcu piórach.  Rozsiadły się na gałęzi i patrzyły na mnie rozważnie, rozchylając, jeden po drugim swoje dzióbki, jakby chciały coś powiedzieć. Jednak w końcu nie wydały żadnego dźwięku. Tylko tak siedziały, dwa identycznie ptaki, słuchając cichego szelestu rodzących się z pączków liści. A potem odleciały. Tak po prostu.
     Coś dziwnego stało się w ciągu następnych pięciu minut. Z wysokiego komina kamienicy, jaka przypadkiem rosła naprzeciwko mego okna, wyszedł młody mężczyzna. Wysoki blondyn w szarym podkoszulku z krótkim rękawem, spranych, jasnych jeansach i zawieszonym na plecach jasnoszarym plecaku stanął na dachu upapranym czarnym, jak smoła azbestem. Rozejrzał się i pomachał mi. Nie odmachałam, więc odwrócił się do mnie plecakiem i włożył całe ramię do komina, z którego przed chwilą się teleportował. Ramię naprężyło się i zaczęło unosić i po chwili zmaterializował się obok blondyna inny mężczyzna. Brunet, raczej niższy i tęższy. Ubrany był w niebieskie, workowate dresy i bluzę koloru młodych ziemniaków z koperkiem. Miał też torbę, czarną, taką, jaką mężczyźni noszą zwykle na siłownię, albo coś w tym stylu. Wynurzywszy się z komina, przystanął obok wysokiego i popatrzył się w kierunku mojego okna, pokazując palcem jakiś punkt w przestrzeni. Nikt jednak tego nie widział, gdyż moje okno było już od dawna puste. Nie mając prawdopodobnie żadnego powodu, by stać na dachu złożonym z azbestu, obaj mężczyźni podeszli do małego okienka tuż obok wysokiego komina, otworzyli je i jeden po drugim, weszli do środka, zamykając za sobą malutkie okienko z brązową framugą i zniknęli gdzieś w środku kamienicy z naprzeciwka.
     Okno moje znowu zapełniło się moją osobą. Patrzyłam z całym sercem ponownie na te listki, które rozwijały się młodo na drzewach. Cóż za widok rozpościerał się dookoła nich. Jaka szkoda, że tego nikt nie widział, bo nikogo tam tak naprawdę, nigdy nie było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz