Wisła wyglądała tego dnia wprost nieziemsko, jakby wzięta została z kosmosu, albo wyczarowana, namalowana jakimś magicznym pędzlem, spod którego wypływać mogą tylko same niezwykłości. Delikatny błysk w oczach tej wody przejmował nas dogłębnie, wypełniał po brzegi każda z nas trzech, co stałyśmy na tej kładce rowerowej, tak brawurowo niegdyś odratowanej z powodzi. Tak, dobrze to pamiętam. To było rok temu.
I jakby tak nie pomyśleć, minął w nas kolejny rok, kolejny przeleciał sobie bez żadnych oczekiwań zyskując w ten sposób wszystko, o czym kiedyś marzyliśmy.
Woda płynęła tymczasem pod nogami naszymi wolno i spokojnie, kąpiąc się mimowolnie w deszczu słonecznych promieni. Cieplejszy trochę, wczesnowiosenny wiatr zaglądał nam nieśmiało we włosy, podczas gdy my czytałyśmy napisy na kłódkach, przypiętych tutaj przez zakochanych. Bo Wrocław, proszę państwa, zbliżył się do Krakowa. I sama nie wiem już, kiedy do tego doszło. Ktoś najwyraźniej przeniósł coś, co właściwym było tylko dla Wrocławia i zaadoptował tutaj, w Krakowie.
Kładka bowiem, rowerowa, co ją tak rok temu cudem odratowano z otchłani brudnej, powodziowej wody, świeciła się w słońcu pod naszymi stopami, wisząc dumnie nad brzegami Wisły. Łączy ona ze sobą dwa brzegi tego miasta, co je sobie tak dawno już ukochałam i ulubiłam. A miłość ta moja do miasta, widniała tutaj, na tej kładce, w każdej kłódce, jaka przyczepiona została do mostu. Chodzi o to, że we Wrocławiu jest ponoć taki most, zwany Mostem Miłości, co skuty jest wszelkiej maści kłódeczkami, z wyrytymi nań imionami dwu dusz, co połączyć się zechciały wiecznym węzłem przywiązania o charakterze czysto miłosnym. Jakież to proste, nie? Elementarne, bym w zasadzie nawet rzekła. Masz ich dwoje, jedną kłódkę, na której wypisujesz dwa imiona, kłódkę tą przypinasz do mostu, zamykasz kluczem, a klucz wyrzucasz do rzeki. Jakie to proste! Co za genialna idea!
Patrzyłyśmy się więc z Z. i z J. na te kłódki, co powieszone zostały na tej kładce krakowskiej i zastanawiałyśmy się, ile z tych symboli przetrwało do tej pory, ile z nich było symbolem tej prawdziwej miłości a ile z nich przelotnością chwili raczej, niźli jakimkolwiek uczuciem.
A potem wróciłyśmy, jak zwykle zresztą, myślami, do samych siebie. Jak powstało High5! ? No jak? Kiedy to się stało, żeśmy się tak zżyły, że ciężko nam o sobie myśleć czasem już osobno. I zawsze, jak którejś brakuje jest wtedy nie do końca 'coś', bo czujemy to, kiedy nie ma nas wszystkich. Jesteśmy, każda z nas, zupełnie inna, inna niż cała reszta, tak często nasze poglądy się ścierają, nasze punkty widzenia spalają się jeden o drugim a style naszych młodych jeszcze istnień są tak inne. Jednak, kiedy łączymy się razem, o rety, wtedy, wtedy tworzy się między nami coś magicznego, energia nasza, jest wymieniana pomiędzy nami, krąży od jednej do drugiej i zamyka się w naszym kręgu.
I dlatego może, albo i nawet bez powodu powiesimy kiedyś taką kłódeczkę na moście, co by się przekonać za kilkanaście lat, jak wiele ze sobą przeżyłyśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz