sobota, 29 stycznia 2011

Dream a Little Dream


Leżałyśmy w wiele żeńskich postaci gdzieś pośrodku podłogi, kołdry-sztuk dwie i kilku poduszek. Niby mówiłyśmy, ale każda na swój własny sposób zasypiała.
Pięć zupełnie innych światów,  pięć zupełnie innych historii, pięć odmiennych stanów świadomości. A gdzieś po środku ten mój, jeden, nie mogący usnąć.
Leżałam na wznak pomiędzy dziewczynami i w myślach malowałam sufit na kolory tęczy, malowałam miasto o jasnych światłach rozbłyskujących od czasu do czasu na horyzoncie zachodzącego słońca. I słońce to, promienie te- nagle zmieniły zupełnie swój charakter. Ciepła energia słonecznego bytu zamieniła się w gorącą energię rozwścieczonej do czerwoności aparycji paniki, strachu i olbrzymiego gniewu. Wszystkie te emocje napinały mięśnie i boleśnie wżynały się w bezbronnie, odsłonięte ciało.
Nie wytrzymałam. Wstałam. Złapałam oddech w płuca, napisałam sms'a, długiego, za długiego, ale trudno, stało się, przynajmniej automatycznie mnie uspokoił. Cała złość, cały ten gniew, który wylewał się ze mnie odszedł gdzieś po cichu w niewiadomym kierunku...
Położyłam się do łóżka.
Nawet nie pamiętam kiedy zasnęłam...

Byłam w przepięknej i malowniczo położonej knajpce o wystroju, który w zasadzie przypominał tolkienowski Helmowy Jar, z lekką domieszką Spokoju. Wielki wąwóz w dół ciągnął się w nieskończoność. Ze ściany upstrzonej brunatną ziemią i przepasanej kępkami trawy zwisały drewniane 'półki skalne' podwieszane lnianymi linami, połączone ze sobą liczną siecią schodów, podobnych do tych tradycyjnie brązowych, jakie wysuwasz, gdy chcesz wejść na strych. Na półkach stały czarne, albo ciemne skórzane kanapy i małe drewniane stoliki. Na kilku półkach siedzieli ludzie, śmiali się z cicha, podśmiewywali się z siebie, sącząc coś, co kształtem przypominało mi w owym czasie potterowskie piwo kremowe. A dookoła unosiła się poranna mgła.
To było wprost magiczne miejsce...
Siedziałam na jednej z półek skalnych, która składała się z dwóch, równolegle ustawionych czarnych kanap, przedzielonych małym stolikiem. Siedziałam sama. Na przeciwko siedziały J., Z., W., i D. Wyglądały tak słodko, każda z głową opartą na ramieniu drugiej. Tworzyły jakiś kosmiczny układ senny. Patrzyłam na nie, będące zupełnie w objęciach Morfeusza i zastanawiałam się, dlaczego niektórzy potrafią tak po prostu usnąć a innym to nigdy nie wychodzi?
Nagle, jakby z mojej podświadomości pojawił się obok K.  K., który od razu wali prosto z mostu:
- Rysiek! Ja idę i siadam tam- wskazał palcem wskazującym półkę z jedna kanapą gdzieś pod nami- a ty zaraz tam do mnie przychodzi, przytulasz się i usypiasz!
-No ok..?- odpowiedziałam, bo i cóż mogłam poradzić na to, że on był taki zdecydowany a ja w ogóle nawet nie byłam w pobliżu  podjęcia jakiejkolwiek decyzji. Poddałam się rozkazowi.
Oparłam więc głowę na piersi K. i o dziwo, rzeczywiście, usypiałam!

Śniło mi się, że stałam z całą ekipą z roku w środku nocy na chodniku, który był częścią składową olbrzymiego ronda/skrzyżowania. Nie wiem już. Pełno było tam ludzi, samochodów, hałasu i ogólnie wszelakich przejawów życia. Raz po raz śmigały przed oczami refleksy świateł zmieniających się na ulicach, albo świateł pochodzących z przejeżdżających samochodów.
Staliśmy tam gdzieś wszyscy, całością i z jakiegoś nieznanego mi powodu D. poprosił, żebym z nim gdzieś poszła. Ponieważ tak jak wcześniej z K., miałam w tym śnie również mentalność Wolnego Elektrona, to odwróciłam się na pięcie i poszłam.
Szliśmy tak więc z D. przez ulicę, próbujemy przejść przez przejścia dla pieszych, stoimy, czekamy na zielone światło, i idziemy, cały czas szliśmy gdzieś. W pewnym momencie miałam wrażenie, że już idziemy w kółko. A żeby tego jeszcze było mało- ciągle gubiłam swój pierścionek, który zsuwał mi się z palca; pierścionek-symbol tego o czym już dawno zapomniałam. A biedny D. cały czas się schylał i szukał tego pierścionka, który leżał gdzieś tam na ulicy, podnosił go i oddawał mi. I tak kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt razy.
Zatrzymaliśmy się w końcu na przejściu dla pieszych, czekaliśmy na zielone światło. Za nami grupa skejtów robiła niesamowity hałas, głośno komentując to, że byłam w spódnicy. Nie zdążyłam nawet tego skomentować, gdyż znowu spadł mi pierścionek. Mocno wkurzony już tym spadaniem kawałka metalu D. podniósł go i w gniewnej emocji włożył mi go do kieszeni spódnicy. I nagle znowu stał się pogodny i uśmiechnięty.
Światło zmieniło się z czerwonego na zielone a hałaśliwa grupa skejtów podążyła naszym tropem.
D. zaprowadził nas pod kamienice, która wyglądała dosłownie jak stara fasada Collegium Ruinum.
Wchodzimy do środka. Od razu rzucił mi się w oczy tłum ludzi kręcących się bez sensu na korytarzu. Ktoś w końcu powiedział, że trzeba iść do góry.
D. z ochoczą miną i przyjacielskim gestem zaprosił mnie na schody, bym poszła 'za tłumem'. Tak też zrobiłam. Wchodziłam więc po niesamowitych schodach ze świadomością, ze D. idzie tuż obok a grupa hałaśliwych ludzi idzie gdzieś tam za nami a inna grupa ludzi przed nami; czułam, ze nie jestem sama..Stąpałam po stopniach, które wyglądały jak ulepione z beżowych, glinianych miseczek a spajane grubymi, stalowymi sprężynami.
W końcu wysunęliśmy się z D. na czoło tego tłumu, który z niewiadomego mi powodu podążał schodami do góry.
A schody owe, same w sobie, były bardzo dziwne, i było ich mnóstwo; co chwila mijaliśmy kolejny zakręt idąc po kolejnych partiach schodów. Nagle zatrzymaliśmy się oboje, spojrzeliśmy do góry a to, co zobaczyliśmy sprawiło, że z mieszanki ciekawości, radości i szczęścia, rozbłysły nam oczy. Na górze bowiem zawieszona była w próżni prawdziwa pajęczyna schodów, schodów ruchomych, które przemieszczały się w różnych kierunkach i zdawało się, że nie miały końca. Sufitu żadnego widać nie było. Schody miały początek, albo przynajmniej to, w czym początek ten z D. upatrywaliśmy, ale końca, końca tych schodów nie było. Istny Hogwart schodów!
Spojrzałam na D. i od razu widziałam ten dziki rozbłysk w jego oczach, w oczach, które odbijały i mój dziki rozbłysk, który pojawił się też i w moich oczach. Oboje wiedzieliśmy, że trzeba wejść na górę, że chcemy wejść na górę, że chcemy dojść do końca. Odwróciliśmy się na chwilę do tłumu poniżej nas, który, jako, że my wcześniej zwróciliśmy swe oblicza ku górze, także i tłum patrzył na nieskończoność schodów. Jedyną różnicą było to, że oni mieli na twarzach przerażenie raczej, niż radość.
Nieważne. Odwróciliśmy się znowu w kierunku, w którym chcieliśmy podążać. Tyle tylko, że następny stopień schodów pojawił się na pewnej wysokości. Sama na pewno bym się tam nie wdrapała. D. również nie. Potrzebna była pomoc. D. podał mi więc rękę i podsadził tak, że mogłam spokojnie wdrapać się na kolejny stopień.
Oczywiście wiedziałam, że za chwilę pomogę wejść i jemu.

Chłód poranka omiótł moją twarz i zmył ze świadomości na chwilę wszystko to, o czym przed chwilą śniłam.
Sen w śnie.

Leżałam zbudzona....

.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz