czwartek, 6 stycznia 2011

Here Comes the Anxiety

Życie nam tak zajebiście przechodzi przez palce. Kiedy, ja się do kurwy pytam, kiedy to wszystko się stało? Dopiero był czwartek poprzedniego tygodnia. O tak, dobrze to pamiętam. M. przyjechała, żeby następnego dnia się nie telepać 105 czy też 184 z Prądnika. To Sylwester miał być. O jak dobrze to pamiętam. I generalnie chodzi o to, że to było tydzień temu. T y d z i e ń     t e m u.  I ja się pytam teraz: gdzie się podział ten tydzień? Intensywność doznać o charakterze empiryczno-alkoholowym grubo może przerosnąć takiego małego człowieczka jakim jest mała, ruda dziewczynka. Bywało, że nie wiem: co się działo, co robiłam, z kim rozmawiałam i u kogo spałam.
.I n t e n s y w n i e.
Przebudzenie nastąpiło tydzień po zaśnięciu w noworoczny sen. Wracałam z Miasteczka. Około 10 rano. Wychodzę z akademika, który wygląda niesamowicie w swoim otępieniu. Jeszcze wczoraj tętnił życiem, gdy wchodziłam... Winda poruszała się w tonie wertykalnym, powoli przenosząc nas na kolejne piętra. Wysiadamy z windy, pod windą impreza. Lekka, tylko kilku jegomości i jegomościn, sztuki plastikowych puszek piwa wymieszane z domieszką chęci bycia bardziej i bardziej... Przechodzimy obok nich a wzrok ich, wyglądający spomiędzy czarnych spodni i czarnych koszul trochę zbija z pantałyku. OK. Ja jestem przyzwyczajona jak się gapią. Ale czy towarzysz nie miał nic przeciwko gapiom? Tego już nie wiem.
W każdym bądź razie, idąc korytarzem myślę sobie, że choć Piast tak różni się od Nawojki to jednak jest niezwykle podobny. Te same ściany przybierające formę parawięziennych ściano-nadruków; ten niepokój jaki idzie krok w krok za tobą, gdy zastanawiasz się, w którą stronę pójdziesz za chwilę; i do tego ten zapach- zapach studenckiej desperacji przedsesyjnej, którą tak dobrze poznałam rok temu.
Dziś rano Piast zamienił się w przysypiającą nudą starą babę. Taką rozlazłą starą kobietę w brudnej podomce, która stara się wyjść gdzieś do najbliższego sklepu po bochenek chleba na śniadanie. Ale  na szczęście udało mi się odnaleźć drogę pomiędzy łuszczącą się zażółconą emalią na ścianach korytarza a  skrzypiącą, klaustrofobiczną brązową windą- drogę do wyjścia.
Wyszłam na zewnątrz. Świat miał mroźno-słoneczny posmak. Od razu czuło się go w ustach i w kościach. Znalazłszy okiem realistycznym przystanek, stwierdziwszy z oddali, że wokół niego stoi spora grupa studenciaków wiedziałam już, że będzie kiepsko. No bo, idąc ku niemu znowu tego doświadczyłam. Tłum gapiów zapatrzonych bezwiednie w moje jestestwo, które akurat nie za bardzo lubi, kiedy się nań spogląda tak intensywnie. Niestety- jestestwo i powierzchowność jego, albo w sumie raczej - prędzej sama powierzchowność, zostały wzrokowo zgwałcone o poranku. ehhh... Patrzę na rozkłady, mam kilka linii, którymi dojadę zawsze gdzieś, no spoko. Mija chwila niewiadomego pochodzenia psychicznej niepewności, podjeżdża 501, wsiadamy wszyscy hurtem, stoję przy drzwiach, staram się, jak cholera nie zwracać uwagi na gapiów. To takie przykre w swojej głupocie, nie? Wysiadam przy Pl. Inwalidów. Przechodzę przez aleję, idę na przystanek, gdzie zatrzymuje się 13. Tak. zawiezie mnie prosto pod dom. 
O_o
Czekać 15 minut? Na tym paskudnym mrozie? Okej, przecież i tak nie mam żadnego innego wyboru. Wzrok swój zawieszam gdzieś w mentalnej próżni. Z jakiegoś powodu moje myśli zaczynają krążyć wokół kartezjańskiego natywizmu. Moralny dylemat- czy mogłam nie urodzić się jako tabula rasa?
I nagle ocknąwszy się z przekonania o skrajnym racjonalizmie, wybudzona z myśli o 'jaźni myślącej' uzmysławiam sobie jedno:
Dzisiaj jest jakieś religijne święto. Sklepy są zamknięte. Nie mam w domu nic do jedzenia.

Jak do tego doszło?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz