...więc w sumie mój dzień trwa od wczoraj.
No bo nie spałam. Jak zwykle nie mogłam usnać i dlatego też kolejnego dnia dzień trwał dla mnie dwie doby. ej, ale to jest inna historia!
Powiedzmy, że dzień zaczął się tym, jak wstałam z łóżka i poszłam do małej, klaustrofobicznej łazienki w pewnej kamienicy na Kazimierzu; no i tak- mimo wszystko, lubię tę łazienkę. Leje tę wodę, no nie, rzecz jasna, z prysznica na siebie. Używam tych wszyskich chemicznych badziewi, których opakowania twierdzą, że po tym moja skóra będzie bardziej nawilżona. Namydlam się tymi żelami, których etykietki głoszą uczenie, że są bardziej przyjazne dla skóry niż zwykłe białe mydło. Chuj. I tak wiem swoje- Biały Jeleń wymiata! Nieważne. Wychodzę z łazienki, rzecz jasna, poświęcając wcześniej około 7 minut na umalowanie się (zwykle mniej nawet), i około 15 na doprowadzenie włosów do stanu wyglądalności. Wygrzebuję z dna szafy jakieś ciuchy... nie, to nie te, które dzisiaj założę.- O są! -mówię sobie i wciągam na moje czyściuteńkie i świeżo ogolone nóżki te legginsy w cętki, tą bluzke, która do legginsów się nadaje, bo długa jest i dupę zakrywa; no i ta biała koszulka- duma, bo koszulka reprezentacji Anglii w piłce nożnej. Ahhh...
Śmigam z domu. Trzeba wypłacić pieniądze czy coś, z bankomatu, ma być, jasne.
To teraz... na Mogilskie, a z Mogilskiego 15 na Aleję. Socjologia w Kolegium Śląskim. Spoko. Ogarnięte.
Siedzimy w sali. Koleś coś pieprzy a ja mam wielkie i nieodparte wrażenie, że sama lepiej bym poprowadziła ten wykład. No sorry, panie P.
Ale jest dobrze, uczymy sie na prawko- konstytucyjne. Za chwilę piszemy kolokwium, więc ogarniamy te wszystkie aspekty personalne, organizacyjne, te etapy instytucjonalizacji prawnej partii politycznych i te instrumentalizacje prawa wyborczego. No, bo czy tak w rzeczywistości mamy inny wybór?
Siedzimy na Prawie. Piszemy koło. Wychodzimy.
Idę do Bioblioteki, by móc zachwycać się tymi wszystkimi książkami, które widniaja na półkach tuż za głowami bibliotekarek. I ta duma, gdy widzę dwa egzemplarze Dyplomacji Kissingera - duma, bo ja mam swój własny! Ograniam ksero, spoko wszystko nawet, jak przynosisz milion książek 'na dzisiaj'- w końcu jestem stałym klientem. Mówimy sobie na Ty, chociaż zupełnie nie wiem jak ta laska w punkcie ksera ma na imię.
Coś tam, dom, coś tam, jadę do Tesco; na Kapelenkę ma się rozumieć, bo lubię, do cholery, lubię akurat tam!
I zaczyna się! Kupować, kupować, kupować! Szaleć z koszykiem, zaglądać w każdą półeczkę i półeczusię, ogladać każdą bułeczkę, każdy słoiczek, każde mydełko!
I tak, konsumpcjonizm bierze górę nad wstrętem do korporacji, więc kupuję stos badziewi, których niby nie potrzebuję, ale jakoś tak bez nich- ciężko jest :
Mascary (żeby tego, rzęsy dłuższe, grubsze, czarniejsze były, nie?)
Balsam do ciała ( bo jeśli zechcesz dotknąć to widać, znaczy czuć, wiesz, różnicę; no bo miła skóra w dotyku jest po tym gównie)
Pasta do zebów (bo jak bez niej obejść się?)
Szczoteczka do zębów (bo kurwa nadszedł czas, by ją wymienić; więc chcę kupić taką samą, jak mam, nie? nową tylko, naturalnie; a ona co? 23zł/przeceniona na 17. ŻE CO KURWA? pamiętam takie niedalekie czasy, gdy ten 'model' kosztował 9 zł. Dobra chuj, nieważne. Biorę jakąś inną- tańszą, bo przecież biedny student jestem, co nie?)
...i jeszcze jakieś inne produkty, o których nie będę się rozpisywać, bo raczej chyba nikt o tym czytać nie chcę ( bo nie chcecie czytać o tamponach, czy chcecie do cholery?)
Idę do kasy. Moje zmęczone już oczy bije prosto w tęczówkę wielgachny biały napis na szaro-rzeczywistej tablicy, wiszący nad co trzecią kasą, coś w stylu : 'Sieć Tesco zapewnia, że po 1 stycznia ceny produktów, na które wzrasta VAT się nie zmienią.' No i co z tego, ja pytam, skoro mądre głowy wiedzą, że ceny to wy już podnieśliście wcześniej, żeby kurwa właśnie móc nie podnosić cen po podwyżce VATu i móc udawać dobrego wujka z Ameryki. Ot, magia kapitalizmu, posłodzona łyżeczką marketingu.
Wracam do domu, wypakowuję te wytwory globalizacji, wsadzam do szafek, chowam do lodówki. Robię coś na szybkiego na fejsie, bo trzeba wiedzieć, czy coś się wydarzyło, ok?
Wychodzę, trzeba odebrać ksera, oddać książki do biblioteki. Wracam do domu znowuż, by zostawić tonę nakserowanych drzew i jechać, jechać na ten Prądnik Czerwony i oddać K. jego kserowane drzewa. Jestem strasznie zmęczona. Zaparowana szyba gdzieś w okolicach Ronda Mogilskiego zaczyna zlewać się w mojej głowie z majaczącycm z daleka tłem świateł i światełek miejskich. Chwilowe niedokrwienie mózgu, jakby. Wysiadam gdzie trzeba, ocknąwszy się gdzie jestem gdzieś pośrodku Ronda Barei. Idę pod opowiednią furtkę. Ziąb całkiem poważny, ale czekam. Wychodzisz. Nie, w zasadzie biegniesz, unosząc sie w podskokach. Miłe to w sumie widzieć kogoś takim szcześliwym. Zostaję na herbatę, nawet nie! Zostaję na dwie herbaty, podczas których m.in. rodzi się pomysł na niniejszą notkę. I gdzieś pomiędzy wywodem dot. konsumpcjonizmu, wejściem drugiego K. na obiad a moim wyjściem w ogóle, zdałam sobie sprawę, że to najprzyjemniejsza rzecz dzisiejszego dnia; niejako ukojenie dla niewyspanego umysłu i zmęczonego ciała. takie zwykłe, prawie co nic, a jak wiele.
Wracałam autobusem przy dźwiękach swojej muzyki, tym razem wybrałam [PLAY] dla spokojniejszych kawałków, stonowanych, które z każdym kolejnym mijanym przystankiem sprawiały, że teraz, zaraz już, o tylko za chwilę, gdy dam komputer na stan wstrzymania, umyję się i położę się do łóżka. I zasnę, ot tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz