czwartek, 30 czerwca 2011

Za siebie nie przepraszam.




- ..i cóż oni o nas wiedzą? Tyle tylko, ile pokazujemy z projekcji naszych podświadomych i zamierzonych emanacji. Pudła noszone wte i wewte, rączki pociągane przy otwieraniu drzwi, śmiałe i trochę bardziej nieśmiałe 'dzień dobry!', uśmiechy posyłane nieznajomym nad Wisłą, żałosne odzywki wobec innych, obsesyjno-kompulsywne pochłanianie paczek chipsów. Ot tyle, tyle. A może aż tyle? Nic nie wiedzą. Zapewniam. Nic. Więc następnym razem, kiedy spojrzysz na mnie na ulicy- od razu uprzedzam, uciekaj, kurwa, uciekaj, nie waż się nawet patrzeć, nie waż się dotykać, nie waż się do mnie odzywać. Nic na to nie poradzę, taka już jestem. Złamię twoje głupie serce i nie będę się tym przejmować, łamiąc następne. Bywa, stary. Za siebie nie przepraszam. - powiedziała odchodząc z ławki na zielonym wzgórzu. Odeszła. Zostawiła go. Siedział wryty w ziemię, bo i co innego mógł zrobić. Już było po wszystkim, done, dead and gone.
- To idę się najebać-powiedział cicho do siebie- Taki już jestem. Za siebie nie przepraszam.

wtorek, 28 czerwca 2011

Kochali się, ale lepiej im to wychodziło na odległość.



'     'Wyzdrowiejesz. '

    Tak właśnie mu powiedziano, gdy początkowo zaczął zanikać rak IV stopnia z przerzutami do wątroby. No, zupełnie ironicznie, bo przecież całe jego wcześniejsze życie było muzealnym okazem perfekcyjnego dbania o siebie i idealnie, wręcz platonicznie, zdrowej karmy wokół umysłu.
    Wszystko zaczęło się któregoś ranka, kiedy oglądał swoje nieziemsko umięśnione ciało w wielkim lustrze, usytuowanym w sypialni, tuż obok małego, białego, kwadratowego stolika. Patrzył na swoje ramiona, nad którymi spędził niemało godzin na siłowni, podziwiał swój brzuch, którego każdy centymetr kwadratowy mówił wprost 'seks, seks, seks', zaczął się potem obracać, by pooglądać swoje plecy. I wtedy.. zauważył, że na swoich plecach widnieje brzydki, szyderczy w swoim jestestwie- pieprzyk. Zupełnie ironicznie, egzystował sobie nad lewym pośladkiem...
    Wiadomo, co dalej, dermatolog 'proszę go usunąć, zaburza perfekcję mego ciała'; lekarz obejrzał, po czym ' Panie X, pobierzemy próbkę, wyślemy na patologię, potem zobaczymy'. Skończyło się biopsją, wyrokiem na życiu. Trwało, jako walka od pierwszej złej nowiny, przez każda kolejną aż do samego końca świata, schowanego głęboko w jego każdej myśli, przecinającej mózg na wskroś.
    'Jeśli wynik będzie zły...to będzie kiepsko. Musi być dobrze, musi być dobrze, musi.być.dobrze.', powtarzał sobie przy każdym CT, więc walczył na miecze obusieczne w swej głowie przeciwko temu, co w nim narosło. Codziennie zmagał się z własnym ciałem, by móc każdego kolejnego dnia, zaczynać od nowa.
    Ironia chodzi po ludziach, czyż nie? Toczył walkę z niewidzialnym dla siebie wrogiem, który zżerał go od środka. W końcu przestał krwawić z kanalików łzowych. I choć jego życie, całe lat 39, pozbawione było w zasadzie wszystkiego- począwszy od używek, poprzez mięso zwierząt, pozbawił się nawet nadmiaru seksu; 'i po co mu to było?' - takie wciąż na nowo zadawał sobie pytanie. A odpowiedzi, jak nie było, tak nie ma i teraz, a przyszłość również jej nie rysuje.
'Proszę mi powiedzieć, czy przerzuty się zmniejszyły?'
'Niektóre tak, stały się mniejsze, ale są nowe, całkiem sporo, znowu w okolicach wątroby'
'Cholera...'
'Niech się Pan nie boi. Uprzedzaliśmy Pana. Trzeba walczyć. Rozpiszemy nową operację, wytniemy wszystko, co tylko się da. Przed Panem kolejny zabieg. Proszę odpocząć, i zbierać siły do walki.'

'Nie powinieneś tego przeżyć. Nie taka powinna być jego historia. Dla dobra swego, niech ktoś zmieni jego historię i weźmie go pod swoje skrzydła. Nie tak to miało być, nie tak to winno się odbywać.  Nie podjęto tych decyzji z jego udziałem. Więc, co się dzieje dookoła świata?- tak sobie myślał.

Zmarł. Dzisiaj mija już trzecia rocznica. '
- Widzisz tamtą kobietę na cmentarzu?- zapytała Darla Jasmine, której opowiadała historię Pana X.
- No, widzę.
- Od trzech lat, tego samego dnia, przychodzi tutaj, na ten cmentarz i spędza cały dzień, wypłakując serce nad jego nagrobkiem. To jego żona. Albo raczej, była żona. Kochali się, ale lepiej im to wychodziło na odległość. On żył sobie tutaj, w tym mieście a ona robiła karierę w Nowym Jorku, jako tłumacz przysięgły.  Całe małżeństwo, które trwało 10 lat, żyli osobno, ale byli, tylko dla siebie. Kochali się, jak dwoje nastolatków, ah, to była miłość.  - zamyśliła się, pozwalając, by zapach konwalii, które kładła na grobie swego dziadka doszedł do jej nozdrzy, po czym dodała po chwilii, nieco głośniej - Trzymaj się.
- Do zobaczenia Panie Dashwood- powiedziała Jasmine, głaszcząc nagrobek.- To do zobaczenia za rok!

    I poszły, obie. Umówiły się w tym domu, przy Alejach, w którym była dzisiaj wielka impreza. Wszyscy znajomi, znaczący coś ludzie, wszyscy mieli tam być, bo wiadomo, kończy się coś, kolejny rok, kolejny przedział czasowy, który trzeba zamknąć jakąś klamrą, np. wielką imprezą z okazji nadchodzącego lata. Szły do samochodu Jasmine, którym miały dotrzeć do Mel, gdyż właśnie tam kolektywnie miało wyszykować się pięć dziewczyn, nim zawitają na Aleje.
   Darla odwróciła się po raz ostatni, przenosząc wzrok z nagrobku swego dziadka na nagrobek Pana X, który mieścił się jakieś 50 metrów dalej, na prawo. Kobieta o pięknych blond włosach, ubrana w ciemne, szarobure ubranie leżała owinięta dookoła małego marmurowego pomniczka. Płakała, rzewnie płakała obejmując coś, co przypominało jej o tym, że kiedyś była kochana, miłością nader szaloną, ale za to, miłością czystą, nieoczekującą niczego w zamian.
'Biedny Pan X, stracić życie to jedna tragedia, ale stracić kogoś, kto leżałby owinięty dookoła nagrobka na środku cmentarza- to jest, dopiero, strata.' -pomyślała

poniedziałek, 27 czerwca 2011

A Ty będziesz od niej, za szybko, za daleko.

 
   Ścieżka wydawała się krwista i pokryta w całości małymi cierniami, które pod naciskiem delikatnej, młodej jeszcze, nagiej stópki, wbijały się parszywie w ciało, powodując skurwysyński ból.
    Kazano jej przejść taką właśnie dróżką, taki właśnie kierunek miała obrać, zanim odejdzie w nieznane. Bez żadnych kierunkowskazów, bez licznika-ile czasu jeszcze pozostało, bez okien dookoła średniej gęstości przestrzeni, nic tylko, i ponad to, aż tyle.
    Nigdy jakoś wcześniej nie skazywano jej, nie zmuszano jej; mogła sobie hasać bezpiecznie czy też w cieniu czającego się na nią wilka, po polach, łąkach i lasach, beztrosko, bez użycia broni palnej, znalezionej na środku chodnika.
    I jak teraz ma przewracać kolejne strony podręcznika egzystencji, kiedy nie ma nic, na czym mogłaby się oprzeć, gdy łeb dynda centymetr od ziemi? Tekstura kawy nawet przestała być formalnie praworządna, od kiedy podręcznik nie kuma o co, w nim samym, chodzi. A przyszłość niezapisana jeszcze dla niej, zdawała się niegdyś być jej ostatnią prośbą, ostatnim zrywem niepodległości umysłu; wszystko, byś został. Ale czas przywitał ją z twarzą kwaśną w deszczu, kiedy przechodziła tuż obok krwawej drogi; i tam właśnie kazano jej iść, skręcić i porzucić z lekkością to, co było dokonane wcześniej, przez ojców jej macierzystych komórek w płacie czołowym.
    Każdy krok, który sprawiał drżenie w dłoniach, i każde muśnięcie chodnika oddawało nacisk, z jakim przyszło jej żyć na tym padole, który sama sobie stworzyła, lepiąc sobie kulki i kwadraty z plasteliny kolorowej, jak żywica wypływająca z naciętego drzewa. Trzaski i piski wydobywające się ze ścięgien i rżenie stawów w kolanach doprowadzały do czystych stanów anarchii w jej zakurzonym ciele.
    Droga kołysała się na boki. Rwana wiatrem znad morza przegrywała każdy krok stawiany na skutek mechanicznych ruchów woli. Nigdy, przenigdy nie miała być uczęszczaną, ale jednak, tym razem musiała przyjmować skazańca, spisanego na straty, skręcanego w podchodach życia.
    [ Kochasz ją, ale nie byłeś gotowy. Twój ból jest teraz Twoim więzieniem i z nim przyjdzie Ci zostać. Widzi Cię, ale chce już iść tą drogą, którą iść musi, bo innej nigdy nie poznała.
A Ty będziesz od niej, za szybko, za daleko.]

A tymczasem, patrząc w obiektywnie subiektywny sposób, rozumiem już, jak to jest, kiedy jest się czyjąś drogą cierniową, czyjąś ucieczką, czyimś więzieniem. Biorę więc kawałek z siebie i składam go Tobie, i proszę, zniszcz go, bym już nigdy nie mogła nań spojrzeć ani sprawić, że zmartwychwstanie.

sobota, 18 czerwca 2011

Nie dziękujemy, sake nie na dzisiaj.

Żyjemy, czasem za szybko. W pociągu, jak stąd do wieczności zamknięte epizody, klatki nasze skromne z życia. Powiewają na wietrze spełnień, przy akompaniamencie TenTypMesa. Raz po raz, przeleciała jakaś mucha koło nosa, zawierając pakt z ruczajowymi drzwiami, że wypieprzy się o nie, i zemrze, co by nam na darmo, miejsca nie marnowała. I znowu my, po raz enty już z rzędu, te same kafelki, ci sami ludzie, pięć litrów wina i sąsiad, lat 37, co donosi nam ciągle wódkę, jak Stalin ideę dla Putina.
-Nie dziękujemy, sake nie na dzisiaj.- rześko odpowiadam
W duszy mnie skręca, bo, no cholera, kto jest na tyle nienormalny, że odmawia tego. Ale zdarza się, nie, zdarza się to w noc powszednią. Wino od Pepego jest dobre, wina Pepego nam na dzisiaj wystarczy. Zwarci i głodni opowieści naszych z życia, kitramy się na tym naszym balkonie, spowiadając się powoli, z dziwnych historyj do odkrycia.  I chociaż tym razem Doma mówi 'dzisiaj, skarby, ja nie piję' to i tak, weźmie, weźmie tego łyczka ode mnie. Nie , wcale nie dlatego, by upić się, bo by tak chciała, raczej dlatego, by ciągle czuć to nasze połączenie, którym jesteśmy uwikłani.
Słychać kroki w holu, wielki wybuch nad ranem w środku nocy; jakby zawalił się świat dookoła nas, jakby świat ten składał się tylko z chorej przemocy. Wybiegli na balkon, sprawdzić co się stało, i nie przynieśli nowiny żadnej, bo też, w sumie, nie widać czy coś się tam rozplątało. Ale nawet, gdyby cały świat dookoła przestał istnieć, nie jest to w ogóle ważne, bo liczy się to, że nasze wspaniale umysły, połączone w jedno- są zupełnie, absolutnie równoważne.

piątek, 17 czerwca 2011

przywiązani do pogoni za samochodami

Klik, klik.
Klikam sobie po obrazkach z internetu, klikam sobie po suflecie z życia, który opadł zanim zdążyłam donieść go gościom na stół. Posypany cukrem pudrem, wyrośnięty wcześniej w piekarniku, zrobiony z czekoladowego musu z dodatkiem skórki pomarańczy, i cóż. Cóż zrobić, że opadł?
Oddychać, tyle zostało. Oddychać dalej i śpiewać sobie pod nosem 'Nic się nie stało'.
Jest jakoś przed dziewiątą rano, umyta, ale przed śniadaniem, klikam sobie bezcelowo w różne kwadraciki, prostokąciki i inne głupoty. To chyba nie jest moja pora, wiecie?
Bo chociaż wszystko, co ma być, stało się wczoraj, bo przecież takie okazje nie zostają podane nam od tak, na tacy, to jednak wczoraj zostałam zasypana kartkami z napisem 'łap okazję'. To jest to, tak, wiem to. Kurwa. Bo cóż innego, ponad kurwa, można tu powiedzieć? Kiedyś skakałabym z radości, bo stało się to, na co tak długo czekałam, ale teraz, teraz po prostu to jedno z wielu, to coś, co się powtarza, wiem to, a to co powtarza się dwa razy już, powtórzy się z pewnością i trzeci. Wystarczy oddychać, oddychać i iść dalej, bo przecież jesteśmy jak te psy, przywiązani do pogoni za samochodami, żyjemy w cieniu karteczek zwalanych na nas przez coś tam, życie, jakkolwiek to nazwać.
Nic nie dzieje się łatwo, wszystko przychodzi okupione jakimś rodzajem kary. Więc, niech przyjdzie, co ma być, i niech już będzie, niech trwa to, co zaczęło się i nie skończyło, niech trwa to, co nie jest tym, czym myślimy, że jest. Bo nic nie przychodzi łatwo. Wznieśmy ręce do środka nas samych, straciliśmy wszystko, kiedy przestaliśmy się starać....
Czuję, że wszystko to dzieje się przed oczami tłumu. Gapie dookoła ze skwaszonymi minami spoglądają chamsko na środek sali, na wnętrze szklanego pudła, w którym utknęłam. Życie jak w Truman Show, gdzie każdy ruch obserwowany jest przez setki milionów osób, a teraz? Teraz zostało mi tylko oddychać.
I kiedy zadzwonisz do mnie, o drugiej w nocy, by mi powiedzieć, że dostałeś karteczkę, albo, że kliknąłeś sobie w jakiś kwadracik- odbiorę, będę dla Ciebie, bo tak trzeba. Odebrać, słuchać i oddychać.

A teraz wychodzę, przez drzwi wyśnione mi w piekarniku marzeń. I oddycham poprzez kable i rurki wepchnięte w moje gardło. I może zaraz będę miała kolejny rok z głowy, może to minie, może ktoś te rurki wyjmie, ale nie zmienia to faktu, że podpisałam D.N.R. , więc nie ma to znaczenia żadnego, bo w końcu, za wielką szklaną szybką Truman Show, mogę tak po prostu, któregoś poranka przestań oddychać. I nie będzie nikogo, kto będzie mógł prawnie mnie reanimować. Po prostu przestanę oddychać. Nie, nie dlatego, że choroba, tylko właśnie dlatego, że mogę, zupełnie tak, jak teraz mogę sobie kliknąć tu i ówdzie, bo właśnie chodzi o to, że możemy wszystko. I Ty też możesz dzwonić do mnie o drugiej w nocy z pytaniem o to, ile kaczka ma piór na ogonie, albo zastanawiać się głośno jak nazywają się jaja składane przez mrówki.

I nikt Cię nie powstrzyma, bo.. oddychasz. Tak jak i ja, oddycham teraz. Czujesz? Czujesz to?
Spokojnie, to tylko powietrze w naszych płucach.Oddychaj.

środa, 15 czerwca 2011

To nic, że boli. Serio.


    Wyłonił się zupełnie nie wiadomo skąd. Tajemniczy i piękny, niczym jakieś mityczne stworzenie, które zesłane zostało tutaj, na tę ziemię skrwawioną w bojach, by móc przepowiedzieć ukojenie, albo i kolejne potyczki życia z losem. Któż może to wiedzieć?
    Zawisł niepewnie, lecz niezwykle subtelnie w swojej sile, tuż nad horyzontem, złożonym z rzędów krawędzi budynków i budyneczków wszelakiej maści. Zawisł na potęgę i na skromność naszą, by móc być wystawionym na te trzydzieści parę milionów i więcej par oczu, które miały nań patrzeć, a docelowo, podobno, również i podziwiać.
   Spowity we mgle, pod osłoną nocy był, jako towarzysz, chociaż mgliście przesłonięty transcendentnym pieczem gorącej gwiazdy z daleka. Trwał tak przy nas, kiedy spowiadaliśmy się grzecznie z naszych czystych, jak najbardziej, grzechów ostatnich czerwcowych dni.
    Przydałoby się wino, utoczone z tętnicy żylnej, którego moglibyśmy wspólnie skosztować. Nalać je tak, na ten wiślany bulwar, którego gościnności tak mile sobie dzisiaj używaliśmy, a potem, dokładnie, jak zwykle babcia nakazywała, wylizać, z tym, że bulwar, bo nie talerz, rzecz jasna.
    A potem poddać się złowrogiemu działaniu tegoż wina, co urodziło się wewnątrz, w środku. Bo prawda polega na tym, że nie ma nic bardziej zatruwającego nam własną egzystencję niż to, co jest już w nas... więc chodź tutaj, do nas, wyrywając sobie po drodze rzęsy z nad oka, szczypiąc się po sutkach tak, by odpadały z bólu. Pochyl się nad swoim uduchowieniem i przyjdź tutaj, do nas, na ten bulwar wiślany, gdzie można tylko i wyłącznie przyglądać się, jak umierają przechodzący obok ludzie. Podpełznij tutaj, na czworaka, aż zdasz sobie sprawę z tego, że pozdzierałeś oba kolana.
To nic, że boli. Serio.
Bo nie ma to najmniejszego znaczenia.
Liczy się tylko to, co jest przed nami.

A jest. Widok zaćmionego przez Słońce Księżyca, któremu po raz kolejny zdarzyło się... być w pełni.

  

poniedziałek, 13 czerwca 2011

...że nie chodzi, kiedy chodzi.

   
    Generalnie jest tak, że jak jest, to się chce, żeby nie było, a jak nie ma, to się chce, żeby było. I nie chodzi o to, że nie ma, czy, że raczej że nie ma,to, tamto, że boli czy że nie boli. Chodzi o to, cholera, że właśnie w ogóle chodzi...
    Bo gdyby tak nie chodziło w ogóle, to nic by, nie było, nie chciałoby się, żeby było i również, rewersyjnie patrząc, nie przejmowałby się człowiek tym, że nie chodzi, kiedy chodzi.

    Kartki porozpierdalane od chcenia właśnie po całym moim mieszkaniu, chcąc, czy nie chcąc, podchodzą mi już całkiem radośnie pod stopy, kiedy przechodzę, by złapać kolejnego tabsa w łapę i wetknąć sobie go, całkiem chcąco, do buzi; rzecz się ta sama tyczy tych hektolitrów energetyków, na których człowiek czasem może przeżyć tyle czasu, bo właśnie nie chcąc, chce, by o to w tym wszystkim, coś chodziło, nie?

   No i tak, drodzy, nie chcący czytać tych krótkich słów, pisanych naprędce pomiędzy jedną chętną na igraszki używką a drugą niechętnie inkorporowaną do ciała, muszę na noc tą, czerwcową, słodszą bardziej niźli majowy brzask, mówię tym, co nie chcąc, chętnie zasypiają, i tym, co chcąc, nie mogą zasnąć wcale - krótkie żegnam na do widzenia.
   ...bo generalnie w moim chodzi o to, że w ogóle chodzi (o coś...) .

czwartek, 9 czerwca 2011

Bywa, że znikamy.

  
    Było zimno, mroźnie, a dla większości po prostu nieprzyjemnie, ale za to krajobraz był przepiękny. Drzewa wokoło placu zabaw bieliły się maleńkimi iskierkami śniegu i lodu, stopionego na nowo w jedną całość. I chociaż mówi się, że śnieżynki i lód to całkiem dwie różne rzeczy, to tylko one razem, zespolone w jedno są w stanie zachwycić. I tak też było i tym razem. W lutym wszystko przykryło się bielą, a ludzie pozostawali w domach, jakby zapadając w sen zimowy. Odkąd kilka lat temu miasto zaczęli opuszczać najznamienitsi mieszkańcy, wyprowadzając się do większych aglomeracji, okolica zaczęła popadać w zapomnienie. Coraz częściej zamykano sklepy, kafejki, coraz rzadziej na ulicy można było zobaczyć śmiech.
     Aż któregoś dnia, dokładnie tego przepięknego dnia zimy, złożonego z zespolonych kawałków śniegu i lodu, śmiech pojawił się wokoło stawu, który usytuowany był nieopodal szkoły. Śmiały się dzieci, które ogromną watahą wybrały się na pobliski plac zabaw porzucać się trochę śnieżkami i próbować nawzajem zniszczyć swoje dopiero co, ulepione bałwany. Był tam pewien mały chłopiec. Na mroźnym wietrze powiewały jego hebanowe włosy. Twarz jego jeszcze dziecinna patrzyła na ulice miasta z pewną dozą zachwytu, ale oczy, te niesamowite oczy barwy szmaragdu, w których odbijał się blask niezwykłych ogników, one widziały tylko zmarnowane szanse. Ręce poprzecinane bliznami raz po raz dotykały śniegu, balustrad, drewnianych konstrukcji, altanek, łapczywie porywały kawałki ziemi delikatnie je głaszcząc, jakby dawno nie mogły utulić ukochanej osoby. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iż chłopiec, teoretycznie będący częścią watahy dzieciaków na placu zabaw- chłopiec  ten wcale nie chciał bawić się z innymi dziećmi. Po prostu stał nieopodal, obserwując wszystko dookoła.
    A w szczególności jedną osobę…
    Była tam także mała dziewczynka. Bardzo chuda o niezwykle mizernym wyglądzie. Jej kurtka wyglądała, jakby dosłownie przeszła przez psie gardło, wymemłana i wymiętoszona. Niegdyś niebieska, o bardzo intensywnym odcieniu, musiała się mocno sprać, bo rękawy bliskie były już kolorowi zielono-błotnych wymiocin. Miała na sobie ogromną, fioletową, wełnianą czapkę z wielgachnym pomponem, dzięki czemu wyglądała jak wielki ptak w stadzie małych przepióreczek, a jej rękawiczki, również niezbyt bogate, odznaczały się niezwykłą koślawością. Mimo to, dziewczynka ta zupełnie nie zdawała sobie sprawy z tego, jak fatalnie w oczach obserwującego ją małego chłopca wygląda. W zasadzie to faktem jest, iż nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, iż jest obserwowana, nie mówiąc już o tym, iż ktoś mógłby ją oceniać. A już na pewno nie jakiś sześciolatek! Ale dzieciak z niej był wyjątkowy. Każdy chciał się z nią bawić, bo wiedział, że ona zawsze po innych posprząta i że zawsze będąc w jej towarzystwie, prędzej czy później, dostanie się od jej rodziców jakieś słodycze. A to była nie lada przynęta.
    Tego dnia było naprawdę zimno. Każdy rodzic poubierał dziecko w co najmniej milion zapasowych skarpet, dwa miliony niepotrzebnych dziecku rękawiczek i ponad tonę szalików, które według zaleceń miały sprawić, że gardło małego dziecka pozostanie chronione. Również i mała chuda dziewczynka ubrana była dzisiaj lepiej, wyposażona bowiem w dodatkowy sweter, który na szczęście jej nie przeszkadzał, ale  dał jej rodzicom powód wystarczający do tego, by mogła pójść pobawić się z innymi dziećmi koło stawu. Zabawa trwała w najlepsze dopóty dopóki ktoś nie wyrzucił piłki trochę mocniej niż zwykle to robił.
- Przepraszam! Zaraz po nią pójdę- krzyknął pięcioletni Jakob i już mknął zwalistym krokiem w stronę stawu
- Nie!!- stanowczo krzyknęła mała chuda dziewczynka w wyświechtanym ubraniu- Nie pozwolę ci wejść na staw. –żachnęła się -To niebezpieczne. Jesteś za mały.
- Więc… co zrobimy?
- Ja tam pójdę. Jestem starsza od ciebie.- zdecydowanie odpowiedziała
-Darla! No coś ty!?- ale już było za późno, mała ruda dziewczynka, chuda jak kij od miotły wlazła już na lód i posuwała się miękkim krokiem coraz bardziej przybliżając się do piłki.
    Staw wyjątkowo w tym roku zamarzł na dobre. Nigdy nie zdarzyło się jeszcze, by w całości pokrył się lodem. Tej zimy stało się inaczej. Skuty w kajdany lodowego kasku staw wydawał się taki przystępny i zupełnie bezpieczny.  Darla, wchodząc na lód zupełnie się nie bała. No bo czegóż by tu się bać? To tak jakby chodzić po podłodze. Żadnemu sześciolatkowi nie przyjdzie nigdy do głowy, że lód tak naprawdę jest kruchy. Robiąc małe kroczki, posuwała się w głąb stawu. Była coraz bliżej piłki, która tkwiła teraz pośrodku lodu. Wyglądała tak niewinnie, bezpańsko, czekając na nowego właściciela, zupełnie jakby ktoś ją tu przed chwilą upuścił.
    ‘Hurra!’ pomyślała w duchu Darla, kiedy dotarła do piłki. Przystanęła przy niej na chwilę i zastanawiała się czy ja podnosić czy nie.  ‘ A może by się podrażnić trochę z kolegami?’ Nie. Ten pomysł był głupi. Lepiej było ją po prostu wziąć i wrócić na plac zabaw. Wyciągnęła wiec rękę do piłki:
-Mam ją chłopaki! Mam! Teraz możecie…

Czasem zdarza się, że ludzie znikają. Ból staje się fatamorganą, krew przestaje płynąć w naszych żyłach a ludzie… ludzie zapadają się w sobie. Wiele jeszcze miałaś do powiedzenia, wiele… ale wtedy właśnie… zniknęłaś.

    Rude włosy w jednej chwili pogrążyły się w otchłani czarnej wody, która wydobyła się z małego pęknięcia, które w następstwie nacisku stópki sześciolatki powiększyło się w dziursko, pochłaniające ją całą. Czuła przenikliwe zimno. Odczuwała każdą kropelkę wody, jakby były to noże wbijane w jej ciało w sadystycznie uwikłanym śnie. Wpadła do lodowatej wody, spod której nie mogła się wydostać. A przecież jeszcze przed chwilą, dokładnie przez 45 minutami wyszła z pobliskiego domu, domu przyjaciela, by razem z nim pobawić się na dworze. Ktoś zawołał:
- Pójdźmy pograć w baseball zimą! Będzie odjazd!
    I wszystkie dzieciaki to zrobiły. Żadne z nich nie zapamiętało do znudzenia powtarzanej dzień w dzień każdej zimy mantry, którą ich rodzice wypowiadali w szale troskliwości o własne dziecko:
- Nie wchodź na lód!
    A teraz ona tkwiła pod jego taflą, gotowa by umrzeć, bo nic więcej zrobić nie mogła…

Frag. 'Bywa, że znikamy' DarlaDashwood, 2009

poniedziałek, 6 czerwca 2011

Postawiona na parapecie życia...

  
   Zabawne... że ludzie uciekają przed deszczem. W końcu, cóż może być bardziej piękniejszego, cóż może być bardziej czystego, naturalnego i radosnego niż deszcz?
    Cóż, może ludzie jednak nie lubią deszczu....

    Krakowskie Planty pachniały dzisiaj jaśminem. Uginane z lekka pod naporem płatków wody, lejących się z pierwsza kapuśniaczkiem, a potem już wielkimi zębatymi kołami, uklękły przed życiem, jakie przyszło z oddali, w towarzystwie tych wszystkich ciotek, wujków, kuzynów, kolegów i kumpli, z tymi całymi połaciami spienionych fal morskich.
    Tak, morze wlewało się w sam środek miasta. Wielka postać aleksandryjskiego, niby to, udawanego, polis, poczęła rodzić się na moich oczach, w gładkiej wertykalnej formie zlewu, jaki jawił się w tej kałuży tuż obok Poczty Głównej. Zapach jaśminu z zielonej trawy, którą przed chwilą minęłam, przeszedł w nuty odrobinę bardziej konwaliowe, i jakoś tak wśród traw, jakie mnie okalały, zapanował spokój. Katharsis wzeszło dookoła i rozłożyło się łagodnie i powoli na samym środku skrzyżowania. Zasiadło, niczym dumny paw, gulgocząc sobie coś pod nosem. Taaak, pomyślałam, a gdyby tak go tam zostawić, niech sobie biedaczyna siedzi i czeka... aż fale znad aleksandryjskiego morza murów tego miasta zaleją jego piękne, wielobarwne, lecz złowieszcze w swoim ukojeniu pióra?
    I chciałam tam wbiec, bo też pomyślałam, żeby uratować biedną energię od zatracenia, chciałam spowodować, że nikt tego nie zauważy, że katharsis siedziało tam, na samym środku skrzyżowania. Ale nie zrobiłam tego, bo... fale powzięły mnie w swoje ramiona i splotły wraz z zapachem jaśminu, trącając lekko małymi strużkami deszczu; uleciałam sobie gdzieś ponad, do tego szaro granatowego nieba, które spozierało na nas wszystkich, Krakowian, i przyjezdnych, z nieopodalszego okna. Postawiona na parapecie życia, zobaczyłam, wielki obrazek tego miasta, które, w swojej konstelacji poprzecznie i równolegle, i krzywo i równo ustanowionych ulic, działo się, samo przez się, rozumiejąc, tak, że nawet najlepsze wymyślone przez homo sapiens sapiens zegarki szwajcarskie, uginały się pod naporem niedoskonałości tego mechanizmu.
Usiadłszy na parapecie w niebie, zapoznano mnie z filozofią deszczu, której znajomość, odtąd przepajała mą duszę, a która tłumaczyła całość tych dziwnych konstelacji miejskich.

    Spojrzałam z powrotem w dół. Ciała nasze zostały gdzieś na ziemi, więc powróciłam do nich, z moim lathe biosas i moją poszerzoną wiedzą dotyczącą, takowego pawiego katharsis, jak i mej własnej, skroplonej deszczem jaźni.
    Wracałam do domu, odprowadzana przy każdym kroku kroplami, które wpadały, relatywnie rzecz biorąc, wszystkim nam, pod nogi.