poniedziałek, 6 czerwca 2011
Postawiona na parapecie życia...
Zabawne... że ludzie uciekają przed deszczem. W końcu, cóż może być bardziej piękniejszego, cóż może być bardziej czystego, naturalnego i radosnego niż deszcz?
Cóż, może ludzie jednak nie lubią deszczu....
Krakowskie Planty pachniały dzisiaj jaśminem. Uginane z lekka pod naporem płatków wody, lejących się z pierwsza kapuśniaczkiem, a potem już wielkimi zębatymi kołami, uklękły przed życiem, jakie przyszło z oddali, w towarzystwie tych wszystkich ciotek, wujków, kuzynów, kolegów i kumpli, z tymi całymi połaciami spienionych fal morskich.
Tak, morze wlewało się w sam środek miasta. Wielka postać aleksandryjskiego, niby to, udawanego, polis, poczęła rodzić się na moich oczach, w gładkiej wertykalnej formie zlewu, jaki jawił się w tej kałuży tuż obok Poczty Głównej. Zapach jaśminu z zielonej trawy, którą przed chwilą minęłam, przeszedł w nuty odrobinę bardziej konwaliowe, i jakoś tak wśród traw, jakie mnie okalały, zapanował spokój. Katharsis wzeszło dookoła i rozłożyło się łagodnie i powoli na samym środku skrzyżowania. Zasiadło, niczym dumny paw, gulgocząc sobie coś pod nosem. Taaak, pomyślałam, a gdyby tak go tam zostawić, niech sobie biedaczyna siedzi i czeka... aż fale znad aleksandryjskiego morza murów tego miasta zaleją jego piękne, wielobarwne, lecz złowieszcze w swoim ukojeniu pióra?
I chciałam tam wbiec, bo też pomyślałam, żeby uratować biedną energię od zatracenia, chciałam spowodować, że nikt tego nie zauważy, że katharsis siedziało tam, na samym środku skrzyżowania. Ale nie zrobiłam tego, bo... fale powzięły mnie w swoje ramiona i splotły wraz z zapachem jaśminu, trącając lekko małymi strużkami deszczu; uleciałam sobie gdzieś ponad, do tego szaro granatowego nieba, które spozierało na nas wszystkich, Krakowian, i przyjezdnych, z nieopodalszego okna. Postawiona na parapecie życia, zobaczyłam, wielki obrazek tego miasta, które, w swojej konstelacji poprzecznie i równolegle, i krzywo i równo ustanowionych ulic, działo się, samo przez się, rozumiejąc, tak, że nawet najlepsze wymyślone przez homo sapiens sapiens zegarki szwajcarskie, uginały się pod naporem niedoskonałości tego mechanizmu.
Usiadłszy na parapecie w niebie, zapoznano mnie z filozofią deszczu, której znajomość, odtąd przepajała mą duszę, a która tłumaczyła całość tych dziwnych konstelacji miejskich.
Spojrzałam z powrotem w dół. Ciała nasze zostały gdzieś na ziemi, więc powróciłam do nich, z moim lathe biosas i moją poszerzoną wiedzą dotyczącą, takowego pawiego katharsis, jak i mej własnej, skroplonej deszczem jaźni.
Wracałam do domu, odprowadzana przy każdym kroku kroplami, które wpadały, relatywnie rzecz biorąc, wszystkim nam, pod nogi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz