niedziela, 24 kwietnia 2011
Tyle tylko, że przepijane....
Okrągły stół w swojej prostopadłości oddalał od siebie kolorowe talerze, na które nakładane były ochoczo raz po raz różne potrawy. Zaczynając od bielusieńkich jajek utopionych w zielonym szczypiorku, kończąc na jakiejś piętrowej sałatce mocno podlanej majonezem kieleckim. Wjechał potem na stół stos talerzy z żurkiem, barszczem białym czy jakoś tak, bo prawdę mówiąc nigdy nie widziałam w tym różnicy. Biała zupa z oczkami wymieszana starannie ze święconą kiełbasą z koszyczka i zmiksowana z tą pogańską, prosto z lodówki. Brzęk łyżek dźwięczał w uszach i w brzuchach aż w końcu skończyliśmy, nie? Ktoś rzucił, jedzcie, więcej, dzieci, trzeba się najeść na następny rok. Zakręciliśmy się więc wśród całej reszty smaków, co muzealnie na stole były wystawione. Półmisek z wędlinami z Limanowej i pasztetem, który kiedyś był dobry, a teraz, w czasach, w dniach obecnych przestał cieszyć swoim smakiem, leżał nieopodal mnie i raz po raz dotykany był brzękiem widelca, opadającego z lekka na jego gładką bieluścią taflę. Na środku stołu dyndała w powietrzu otwarta zielona butelka cudownego wytrawnego trunku, co z jakiegoś tam regionu Francji pochodziła, trzynaście lat temu z uwięzionymi w środku procentami szczęścia. W wiklinowym koszyczku chleb przeplatał się ze święconą bułeczką, co to ją wczoraj szwagier ze swoją mamą i moją siostrzenicą zawieźli do klasztoru w Tyńcu, celem poświęcenia. Standardowo, skończyło się niezbyt poważnie, gdy podczas mszy babka wybuchła rześkim śmiechem, a próbując się na końcu opanować udawała, że płacze; siostrzenica ma wycierała naprędce z twarzy wodę święconą, co to ją ksiądz szczodro oblał po twarzy, nie mogąc się pewnie doczekać wielkanocnego poniedziałku. Zdarzenie to odbiło się także i na chrzanie, co w sumie jednak poświęcony, a teraz bezbożnie ział dziurą na środku stołu, bo nikt za bardzo nie chciał go jeść. Położony obok mięsno-warzywnej galarety, co została uszczknięta tylko z jednego kawałka, stał, w towarzystwie buraczków ćwikłowych, które nie wiadomo kto w ogóle je tutaj położył, bo nikt nie tknął ich przez cały poranek. A za chwilę i potem na stół podjechał wielki gmach złożony z rzędu całego placków, placuszków i babeczek, pokrojonych w mniejsze i większe kosteczki. Wcinaliśmy ile tylko sił w zębach i w głowach i nieustannie, jak to szwagier stwierdził, chcieliśmy więcej. Więcej tej piaskowo-cytrynowej babeczki, więcej tej chatki baby jagi, co jest tak pyszna, że przyprawia o orgazmistyczne spazmy przed dziewiątą rano, albo tego czeskiego cista, co tak idealnie wkomponowało się pomiędzy tamte inne. I tylko herbata, która stygła razem z naszymi umysłami zdawała się przypominać o tym, że w sumie, jakby nie było, to tylko kolejne, zwykłe śniadanie. Tyle tylko, że przepijane, wyśmienitym, francuskim, trzynastoletnim wytrawnym winem.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz