piątek, 22 kwietnia 2011

It's the small things that count

Otulony w starą czerwoną pościel Manchesteru United, spałeś, kiedy wyszłam spod prysznica. Ledwo widoczny nosek oddychał powoli i miarowo a zamknięte Twoje niewidoczne oczy tkwiły z zapartym tchem w objęciach Morfeusza; włosy tak kompletnie niepoukładane we właściwym tylko Tobie bałaganie opadły miękko na poduszkę wydrążając w niej malutkie, wąskie i długie korytarzyki, którym dostawało się powietrze w okolice Twojego noska.
Spałeś.

* * *

    ...i znowu Zakrzówek wieczorową porą był dla nas przystankiem na drodze zwanej Życiem. Rozsiedliśmy się na jakiejś półce poniżej linii zachodzącego przed nami słońca. Powoli pomarańczowy zachód opanowywał w nas cały horyzont, a spożywane przez nas łyki różnych trunków upajały nas procentami. Gdzieś poniżej nas grupka idiotów, co świetnie bawiła się w swoim własnym towarzystwie, zupełnie nie zmącona naszymi spojrzeniami, żyła zapewne w takim samym stanie, jak my, tyle, że po prostu inaczej.
    My wybraliśmy inną drogę, inną półkę, inne życie.
    Słońce już dawno zaszło, komary zaczęły przyssawać się do skóry a chłodny wiatr  odkrywał przed nami nieznane meandry gęsiej skórki. Siedziałam na Twojej kurtce, obok Ciebie i patrząc na Twoją uśmiechniętą twarz rozpromieniała się moja dusza. Śmiałeś się razem ze wszystkimi, jakbyś tu był, nie po raz pierwszy. Poczułam w sobie Summer of 69 Adamsa, o tak, idealnie to pasowała, kiedy obok siebie miałam i Was i Ciebie. I nic więcej w tamtej chwili nie potrzebne było ponad to. A piosenka ta rozbrzmiewała w mojej głowie coraz głośniej.
    Drażniliście nietoperze, zaśmiewaliście się z Britney na YouTubie, robiliście głupie zdjęcie 'znienacka', dochodziliście się, jak zwykle, wymienialiście się butelkami, częstowaliście fajkami, strzelaliście do siebie uszczypliwymi uwagami, oh, żebyście widzieli Wasze radosne twarze. Gdybym tylko mogła pożyczyć dla Was tej radości, niechby starczyło jej na całe życie. Bo widzieć Was takimi radosnymi to coś niesamowitego.
    Powietrze dookoła nas było rześkie i strumykami pływało od ust do ust, przewracając się o połacie niedojrzale zielonej trawy, która porastała zbocze i tą skromną półkę, na której się rozsiedliśmy. Nawet tafla wody zakrzówkowej, szarobura, jak zwykle, tego dnia zalśniła jakimś pyłem, stając się troszkę bardziej piękniejszą. Tak, to był dobry wieczór.
  

* * *

Siedzieliśmy na przystanku na krzyżówce. Trzymając moją dłoń w swojej, przycisnąłeś moje palce do swoich. To nie bractwo krwi, ale na ułamek wszechświata nasze palce się stopiły w jedno, i na tę małą chwilę wiedziałam, że to jest to, to, czego nie mogłam sobie nawet wyśnić w snach. I zwolniłeś uścisk, a na skórze pozostał delikatny posmak Twego ciała...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz