czwartek, 4 sierpnia 2011

A znaczyło to tyle tylko, co proste ‘tak’.

-Cichutko, maleńka… - powiedział przytłumionym głosem - cichutko, piękna. Już dobrze, już dobrze. Nic się nie stało. Ja posprzątam, nic się nie martw; zrobię co trzeba, wiesz?
- Wiem, kochanie, wiem. -  i dodała po krótkiej chwili namysłu -  Zdarłam sobie gardło na tobie, wiesz? Jak mogłeś mi na to pozwolić? Jak mogłeś? – emocje znowu zaczęły z niej wypływać.
To się stało wczoraj. Niebieski wazon z salonu pękł na drobne kawałeczki w momencie, gdy z impetem uderzył o ścianę, zatrzaśnięte drzwi obiły się o ścianę tuż obok kuchni a kot, niegdyś śpiący na swoim  ulubionym niebieskim dywaniku w przedpokoju uciekł byle szybko z mieszkania, pranie z półokrągłego balkonu siłą zepchnięte gdzieś na samo dno, szesnaście pięter w dół, leżało rozpierzchnięte w smętnym zielonym ogródku.
Po zapuchniętym policzku spłynęła kolejna łza. A za nią kolejna, i jeszcze następna. Przewróciwszy szybko oczami nad wszystkim tym, co widziała przed sobą, poczęła płakać. Nic lepszego w tym momencie nie dało się zrobić. Bezsilnie jej nogi opadły na ziemię, a razem z nimi i wątły tułów, dłonie łapczywie pochłonęła podłoga a twarz zakryła się burzą rudych włosów.
Podbiegł do niej, męski, rześki w trzeźwości swego myślenia, w całej swej bezwzględnej racjonalności bijącej wprost z jego szarozielonych oczu. Ujął jej ciało w swe silne ręce i przywiódł ja do siebie. Trzymał w ramionach dopóki nie opadnie ostatnia kropla emocji, które zawieszone były w całym powietrzu tego mieszkania. Trzy lata wcześniej nikt by nie uwierzył, że zostanie z nią, że będzie nadal przy niej, po tym wszystkim, co mu zrobiła.
A jednak był. John Hastings nadal był, w taki czy inny sposób, ale zawsze był. Jak gdyby nigdy nie odszedł, jakby ona nigdy nie odeszła. Był przy niej w Boże Narodzenie, był w słoneczny grudniowy poranek, był także wtedy, gdy odwozili ją do szpitala z podciętymi żyłami na prawym nadgarstku… tak, wiele złych słów można było o nim powiedzieć, ale nigdy tego, że mu na niej w jakiś, właściwy tylko jemu sposób, nie zależało.
Dla niej w końcu rzucił swoją żonę, byłą już żonę, Evette. Dla niej przeniósł się z Liverpoolu do Londynu. To z nią zaczął jeść czekoladowe ciastka z dodatkiem sherry, z nią zaczął przesiadywać na balkonie słuchając szumu wiatru w uszach. Przy niej był po prostu inny, chociaż wciąż taki sam, jak kiedyś.
- Cichutko- powtórzył do Darli, nachylając się by pocałować ją w policzek – Pójdziesz teraz do salonu, usiądziesz na kanapie, włączysz telewizor i poczekasz na mnie, ok?
Zamiast odpowiedzi obserwował pusty wzrok zawieszony gdzieś w próżni. Wiedział już, co to oznacza. Znał ją. A znaczyło to tyle tylko, co proste ‘tak’.
Pomógł jej powłóczyć nogami do salonu, usadził na kanapie, nastawił Channel 4 i włożył jej w lewą  dłoń pilota. Poszedł zobaczyć, co trzeba uprzątnąć najpierw. Wszędzie dookoła walały się porozrzucane rzeczy, drzwi pozostawiały ślady na ścianach; tak, miała biedaczka kolejny napad furii. Szybko wziął się do roboty, i podwinąwszy rękawy zaczął zbierać rzeczy z podłogi i odstawiać je na swoje miejsce, pozamykał okna, drzwi, pozamiatał wszystkie odłamki talerzy, jakie tylko dojrzał. Zrobił swoje; jak mówił, tak posprzątał.
Przysiadł się do niej na kanapie i objął swymi ramionami. Nawet nie drgnęła. Jakby w ogóle nie zdawała sobie sprawy, że nie jest sama. Zimna, była całkowicie zimna. Jakoś znosił to w swoim sercu, znosił wszystko, co robiła. Wiedział, że ludzie niestabilni emocjonalnie tacy po prostu są; wiedział też, że za chwilę może nastąpić napad dobrych emocji, że za kilka sekund Darla nie będzie chciała się od niego odkleić, że nie będzie chciała go wypuścić z mieszkania byle tylko przy niej był.
Toksyczna relacja, ot, co. Ona ulotna, wystarczy mrugnąć, by stracić ją z oczu, on, ze swym instynktem opiekuńczym i swoją niezdolnością do poświęcenia się jednej osobie. Byli sobie pisani, absolutnie. Każde z nich to wiedziało i każde z nich bało się tego jak cholera. Uciekali przed sobą i wracali w swoje ramiona już prawie dziesięć lat. Dekada złożona z nieustannego pościgu i nieustannej tęsknoty miała wkrótce zatoczyć koło…
-John, kochasz mnie? – zapytała nagle Darla chrypiącym głosem
- Czy cię kocham? Nie, nie kocham cię. –odpowiedział stanowczo, a widząc mokre od łez oczy dodał, równie stanowczo – Ja cię kocham nadludzko, ja cię kocham szaleńczo, tak bardzo, że nie jesteś w stanie sobie tego wyobrazić. K o c h a m  c i ę. –wycedził ostatnie słowa wprost przed jej twarzą. Darla wtuliła się mocno w jego tors, delikatnie całując każdy centymetr kwadratowy ciała jakie udało jej się wyczuć pod ubraniem. Poczęła muskać ustami jego szyję, wodzić subtelnie noskiem po jego gorącej skórze, raz po raz przygryzając ją w seksowny, właściwy tylko sobie sposób. Odgarnęła swoje włosy i zawiesiła swoją twarz na wysokości jego twarzy. Wlepiła weń swoje wielkie oczy i trzymała go wzrokiem przez chwilę, po czym na jej zapłakanej twarzy pojawił się wielki uśmiech. Ujęła jego twarz w dłonie :
- Kocham cię. Kocham cię każdym kawałeczkiem mego ciała i każdym kawałeczkiem mojej duszy. K o c h a m  c i ę. –wycedziła tak samo, jak on wcześniej.

Chłodny angielski wieczór krążył dookoła mieszkania na szesnastym piętrze. To było jej mieszkanie. A jego wybór, że cały czas do niego wracał.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz