.
Nie odgadniesz jej, choćbyś z jej mózgu stworzył kostkę Rubika.
Nie dotrzymuje słowa, nie dba o konteksty.
Relatywnie pozostawia za sobą wielorakość znaczeń.
Fundamentalnie w jej korzeniu nie słychać szumu piramid;
ponowoczesna w swej tradycyjnej formie.
Zdekonstruktywizowana na liberalną modłę pamięci.
Chcesz ją usidlić w szponach swej autokratycznej woli,
posiąść ją w chorym uścisku fizycznie moralnej miłości?
Nie będzie miała z tej znajomości nic prócz kajdan sumienia;
mówi 'nie', sprzeciwia się posiadaniu,
woli trwać, cholernie z daleka od jakiegokolwiek c i e b i e.
DarlaDashwood, 19.10.11
niedziela, 30 października 2011
środa, 26 października 2011
Whatever, fuck it.
Szły. Dwie panie na skrawku przestrzeni tego małego zakątka, dwie kontemplujące rzeczywistość i prawdę tej oto skromnej egzystencji wokół zarzyganych krzaków. Rozmowy, przypominające bardziej monolog jednej, przerywany od czasu do czasu dziwnymi pochrypnięciami drugiej, bez wyraźnego związku ze sobą. Pięć tysięcy wątków poruszanych w ciągu sekundy, sto dwadzieścia pięć milionów sekund ciszy i trylion słów użytych w pośpiechu, a wszystko, by wyrazić się na temat relacji, związków, miłości, uczuć, ludzi. Ludzi, przede wszystkim. Trwały one, a moje jestestwo było jedną z nich.
Ja, biernie uczestnicząc raczej, niż z pozoru tylko aktywnie, jakbym się starła z tym monologiem, który żwawo maszerował Plantami tuż obok mnie z tezami, zaczerpniętymi już przy murach ulicy Józefa. Trochę mnie zabrakło w tej stałej naszej kontemplacji świata. I choć usilnie starała się mnie wciągać do rozważań na tematy, których poruszanie najwyraźniej jest u nas ostatnio bardzo hip, wciągnąć mnie nie mogła.
Bo i jak można nakłonić do rozmowy Milczącego? Tak, przyznaję - ostatnio milczę. Zdarza mi się milczeć na każdy temat, zdarza mi się biernie spoglądać na wasze gadki szmatki. Opanował mnie jakiś szaleńczy mamtowdupizm i nie tylko nie chcę się go pozbyć, ja się w niego garściami wplątuje. Ot tak, żeby światu pstryknąć w nos. Bo właściwie czemu nie? Bo właściwie mam-to-w-dupie. A wszystko to, co mogłabym jeszcze napisać, przemilczę, zgodnie z ostatnim trendem. W końcu milczenie mówi więcej niż słowa.
Ja, biernie uczestnicząc raczej, niż z pozoru tylko aktywnie, jakbym się starła z tym monologiem, który żwawo maszerował Plantami tuż obok mnie z tezami, zaczerpniętymi już przy murach ulicy Józefa. Trochę mnie zabrakło w tej stałej naszej kontemplacji świata. I choć usilnie starała się mnie wciągać do rozważań na tematy, których poruszanie najwyraźniej jest u nas ostatnio bardzo hip, wciągnąć mnie nie mogła.
Bo i jak można nakłonić do rozmowy Milczącego? Tak, przyznaję - ostatnio milczę. Zdarza mi się milczeć na każdy temat, zdarza mi się biernie spoglądać na wasze gadki szmatki. Opanował mnie jakiś szaleńczy mamtowdupizm i nie tylko nie chcę się go pozbyć, ja się w niego garściami wplątuje. Ot tak, żeby światu pstryknąć w nos. Bo właściwie czemu nie? Bo właściwie mam-to-w-dupie. A wszystko to, co mogłabym jeszcze napisać, przemilczę, zgodnie z ostatnim trendem. W końcu milczenie mówi więcej niż słowa.
niedziela, 23 października 2011
Fragmentaryzował rzeczywistość.
Miał swoją gitarę. Miał wspaniałe, gęste ciemne włosy, pod którymi ukrywała się cała jego wiedza. A wiedział dużo. Był wspaniały. Możliwe, że najlepszy ze wszystkich. Szczery, do bólu.Nietuzinkowy, chociaż prosty w swoim nieogarnięciu. Konkretny, gdy trzeba było, łajza przy braku kontroli. A przy tym wszystkim, zawsze był, chociaż tak prawdę powiedziawszy żył bardziej, jakby nie był, trochę jak wytwór zbiorowej wyobraźni.
Któregoś wieczoru wyszedł z domu, by nie mieć żalu do całego świata. Wstąpił do monopolowego, kupił trzy flaszki czystej. Zapłacił kartą, którą zostawił potem u kasjerki, rzucając przy tym świstek papieru z zapisanym na nim PINem. Zawsze był trochę stuknięty; więc to nie wydawało się niczym specjalnym, na swój cholernie dziwny sposób, oczywiście.
Wychodząc ze sklepu, rzucił drobne 'siemano', na pożegnanie. Ruszył w prawo, długą drogą ku przeznaczeniu, którego jeszcze wtedy nie znał.
Ulice miasta, w którym się znajdował były w swoim własnym świecie miejskich przygód i dodając mu odwagi zwalniały czas na zakrętach, by potem gwałtownie go przyspieszać na prostych. Trochę ironicznie pogrywały sobie z nim, ale cóż, bywa, takie jest już życie na ulicach. Nigdy nie wiesz, czy trafi ci się zakręt czy szybka piłka prostej.
On zaś oglądał okiem coraz to nowe kamienice podsuwane przez ulice miasta, nie mógł pojąć skąd ich się tutaj tyle wzięło. Nigdy wcześniej jakoś się nad tym nie zastanawiał, może nie zauważył, albo po prostu ignorował tę część rzeczywistości. I coś w nim drgnęło, powoli, ale w sumie całkiem nieświadomie celowo. To było to. Fragmentaryzował rzeczywistość. Zrobił z niej tort skrojony w kawałki, tak, żeby każdy z gości na weselu się nażarł, żeby nikomu nie zabrakło. Tyle tylko, że ugaszczając wesele, nie starczyło, by gospodarz, on we własnej osobie zjadł, choćby jeden, jedyny kawałeczek tortu. Co za kmina, stary. Do tego przyda się perspektywa.
Ulice powiodły go więc do parku, tego na górce, w którym jest taka miejscówa; ta gdzie widać stamtąd całe to przeklęte miasto. Usiadł na trawie, która była zimna jak cholera, w końcu była końcówka września, a tak to już czasem się dzieje, że jest zimno po dupie. Usiadł, patrzył na miasto i zastanawiał się nad swoim tortem, a właściwie nad wciąż umykającym kawałkiem ciasta. Jak smakuje? Czy ma posypkę? Jeśli tak, to jaką? Eh... Basta, czy coś w ten deseń, stary.
Wziął do ust szyjkę butelki, wychylił głębszego. Żołądkowa gorzka, wyżerała gardło, ale była zajebiście dobra.
Podniósł głowę do góry. Ciemność opanowała całe miasto. Horyzont rozciągał się bardzo, bardzo szeroko, a on, usiedzony na trawie, kontemplował całą tą szerokość. Kurwa, kochał to miasto. A tort? O torcie pomyśli się kiedy indziej.
niedziela, 9 października 2011
Plamy opadowe przemieszczają się wraz z nadchodząca nocą
Przyszło opuścić gardę, zwinąć sztandar. Przyszło zakopać głowę pod wodą a nadgarstki nadpruć własną krwią. Zakończyć żywot nie jest tak łatwo, jak się wydaje. No bo, tak, kwestia pożegnań. Żegnać się czy się nie żegnać? Zostawić list, nagrać materiał wideo, zostawić plik mp3 z naszymi ostatnimi słowami? Co należy zrobić? Czy ubierać się jakoś ładnie, czekając na śmierć czy umrzeć w podomowym t-shircie? Malować się czy nie malować? No i kwestia strategiczna. Jak się zabić? ( ... )
Znałam ich niemało. Jedni skakali z dachów, inni 'wypadali' przypadkiem z okna, pewna kobieta powiesiła się w łazience, pewien chłopak zaćpał się, jeszcze inny na prostej drodze wjechał na czołówkę. Jest milion sposobów, by ze sobą skończyć. I w tym królestwie czeluści po jakimś czasie człowiek się w końcu zgubi, oszaleje, wyzuty zostanie z wszelkiej dobroci, jaka w nim została. I pozostanie tylko etykietka 'winny'. Sam sobie, bo nikt inny winny tutaj nie był, nie jest, nie będzie.
Zawsze jak przychodzi październik, wspominam ich wszystkich z łezką, która mocno dźga po oczach. Z sentymentem wspominam ostatnie chwile, jakie z nimi pamiętam. Obwiniam się o wszelkie decyzje, które wobec nich podejmowałam, o wszelkie osądy jakie wypowiadałam. Chociaż to oni zginęli - ja sama, jestem żyjącym samobójcą. Codziennie wbijam sobie nóż w nadgarstki i codziennie przestaje oddychać. I co dziwne, to ich nie ma dzisiaj, a ja jestem wciąż. Jak to możliwe? Nie rozumiem tego i nie mogę spać po nocach.
Słońce zachodzi, czas zmian na horyzoncie w kolorze krwistej czerwieni. Plamy opadowe przemieszczają się wraz z nadchodząca nocą, na Zachód. Bo mają prawo, do coraz wyższej jakości zgniłego ciała. Tak, mają prawo. Ah, te plamy opadowe. Zawsze pojawiąją się w najmniej oczekiwanych miejscach. Nie rozumiem tego i nie mogę przez to spać po nocach.
piątek, 7 października 2011
krótka historia o niczym
Monochromatyczność życia. Tak jakoś wyszło, że sprzedaje się ogólnie ostatnio całkiem nieźle. A najgorsze jest to, że nie bierzemy jej wcale za pewnik. Każdy robi swoje i robi pod siebie. Wielkie konstrukcje na przyszłość, jakby się mogło wydawać, a tak na serio, to zbieramy pod sobą wielkie gówno; codziennie tylko wstajemy, wypijamy hektolitry Tigerów i gnamy po coraz to nowe książki. Nie spotykamy się nawet na poważne rozmowy w kawiarniach, tylko pierdolimy smuty o uczuciach bardziej lub mniej immanentnych. Oczekujemy za to po drodze wielkich wyzwań, 'chłopców' rodem z Kalifornii, nowych dup do pierdolenia i zostawienia, oczekujemy nowych kurtek w świątyniach konsumpcji a do tego wszystkiego dajemy się znowu nabierać; na kolejne hasełka o wielkości naszych obecnych decyzji. Spójrzmy prawdzie w oczy. Jarać może każdy, nie każdy może jarać nad mapą zasięgu działania naszych agentów wywiadu. Zostawiamy sobie więc w sobie trochę bezczelnej odwagi, mieszając ją z cholernym poczuciem pokory, skromności i dozą młodzieńczego szaleństwa i robimy swoje, jak co dzień. Bo w świecie, który wymaga od nas wszystkiego, najlepiej jest pójść na przekór i w sumie, nie robić nic. Ot, co, dzisiejsze cholerne społeczeństwo.
I po co to wszystko?
Bo nie zamierzam nikogo zbawiać, nie zamierzam zniekształcić czasoprzestrzeni ani sprawić, że czas przestanie istnieć. Jestem tylko człowieczkiem w wielkiej machinie życia. Dowiedz się kim jestem, to może się poznamy. Zapraszam
Subskrybuj:
Posty (Atom)