niedziela, 23 października 2011

Fragmentaryzował rzeczywistość.

  

    Miał swoją gitarę. Miał wspaniałe, gęste ciemne włosy, pod którymi ukrywała się cała jego wiedza. A wiedział dużo. Był wspaniały. Możliwe, że najlepszy ze wszystkich. Szczery, do bólu.Nietuzinkowy, chociaż prosty w swoim nieogarnięciu. Konkretny, gdy trzeba było, łajza przy braku kontroli. A przy tym wszystkim, zawsze był, chociaż tak prawdę powiedziawszy żył bardziej, jakby nie był, trochę jak wytwór zbiorowej wyobraźni.
    Któregoś wieczoru wyszedł z domu, by nie mieć żalu do całego świata. Wstąpił do monopolowego, kupił trzy flaszki czystej. Zapłacił kartą, którą zostawił potem u kasjerki, rzucając przy tym świstek papieru z zapisanym na nim PINem. Zawsze był trochę stuknięty; więc to nie wydawało się niczym specjalnym, na swój cholernie dziwny sposób, oczywiście.
    Wychodząc ze sklepu, rzucił drobne 'siemano', na pożegnanie. Ruszył w prawo, długą drogą ku przeznaczeniu, którego jeszcze wtedy nie znał.
    Ulice miasta, w którym się znajdował były w swoim własnym świecie miejskich przygód i dodając mu odwagi zwalniały czas na zakrętach, by potem gwałtownie go przyspieszać na prostych. Trochę ironicznie pogrywały sobie z nim, ale cóż, bywa, takie jest już życie na ulicach. Nigdy nie wiesz, czy trafi ci się zakręt czy szybka piłka prostej.
    On zaś oglądał okiem coraz to nowe kamienice podsuwane przez ulice miasta, nie mógł pojąć skąd ich się tutaj tyle wzięło. Nigdy wcześniej jakoś się nad tym nie zastanawiał, może nie zauważył, albo po prostu ignorował tę część rzeczywistości. I coś w nim drgnęło, powoli, ale w sumie całkiem nieświadomie celowo. To było to. Fragmentaryzował rzeczywistość. Zrobił z niej tort skrojony w kawałki, tak, żeby każdy z gości na weselu się nażarł, żeby nikomu nie zabrakło. Tyle tylko, że ugaszczając wesele, nie starczyło, by gospodarz, on we własnej osobie zjadł, choćby jeden, jedyny kawałeczek tortu. Co za kmina, stary. Do tego przyda się perspektywa.
    Ulice powiodły go więc do parku, tego na górce, w którym jest taka miejscówa; ta gdzie widać stamtąd całe to przeklęte miasto. Usiadł na trawie, która była zimna jak cholera, w końcu była końcówka września, a tak to już czasem się dzieje, że jest zimno po dupie. Usiadł, patrzył na miasto i zastanawiał się nad swoim tortem, a właściwie nad wciąż umykającym kawałkiem ciasta. Jak smakuje? Czy ma posypkę? Jeśli tak, to jaką? Eh... Basta, czy coś w ten deseń, stary.
     Wziął do ust szyjkę butelki, wychylił głębszego. Żołądkowa gorzka, wyżerała gardło, ale była zajebiście dobra.
     Podniósł głowę do góry. Ciemność opanowała całe miasto. Horyzont rozciągał się bardzo, bardzo szeroko, a on, usiedzony na trawie, kontemplował całą tą szerokość. Kurwa, kochał to miasto. A tort? O torcie pomyśli się kiedy indziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz