środa, 26 października 2011

Whatever, fuck it.

Szły. Dwie panie na skrawku przestrzeni tego małego zakątka, dwie kontemplujące rzeczywistość i prawdę tej oto skromnej egzystencji wokół zarzyganych krzaków. Rozmowy, przypominające bardziej monolog jednej, przerywany od czasu do czasu dziwnymi pochrypnięciami drugiej, bez wyraźnego związku ze sobą. Pięć tysięcy wątków poruszanych w ciągu sekundy, sto dwadzieścia pięć milionów sekund ciszy i trylion słów użytych w pośpiechu, a wszystko, by wyrazić się na temat relacji, związków, miłości, uczuć, ludzi. Ludzi, przede wszystkim. Trwały one, a moje jestestwo było jedną z nich.


Ja, biernie uczestnicząc raczej, niż z pozoru tylko aktywnie, jakbym się starła z tym monologiem, który żwawo maszerował Plantami tuż obok mnie z tezami, zaczerpniętymi już przy murach ulicy Józefa. Trochę mnie zabrakło w tej stałej naszej kontemplacji świata. I choć usilnie starała się mnie wciągać do rozważań na tematy, których poruszanie najwyraźniej jest u nas ostatnio bardzo hip, wciągnąć mnie nie mogła.
Bo i jak można nakłonić do rozmowy Milczącego? Tak, przyznaję - ostatnio milczę. Zdarza mi się milczeć na każdy temat, zdarza mi się biernie spoglądać na wasze gadki szmatki. Opanował mnie jakiś szaleńczy mamtowdupizm i nie tylko nie chcę się go pozbyć, ja się w niego garściami wplątuje. Ot tak, żeby światu pstryknąć w nos. Bo właściwie czemu nie? Bo właściwie mam-to-w-dupie. A wszystko to, co mogłabym jeszcze napisać, przemilczę, zgodnie z ostatnim trendem. W końcu milczenie mówi więcej niż słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz