poniedziałek, 28 lutego 2011

Take me out to the sun

     ...więc snuła się gdzieś tam wśród krakowskich uliczek uwikłanych w drobniuteńką sieć wokół płyty Rynku Głównego. Młode jeszcze, ciepłe promyki słoneczne delikatnie smagały skórę twarzy, przypominając o tym, co stać się w każdej chwili może i sprawiając, że zapomniało się o tym, co było ostatnio. Bruk ulicy odznaczał się pod nogami, raz po raz rozstawiając swoje brzegi, by przepuścić ją dalej, dalej, przez kolejne, grafitowe kostki, gdzieś tam, bez celu zupełnie- przed siebie.
      Sukiennice tego dnia wyglądały wyjątkowo uroczo; przypominały się stare czasy, kiedy to podwójny rząd krakowskich kramów, zamknięty w całość pod wspólnym zadaszeniem ukrywał gwar niedzielnego popołudnia, podczas którego starzy ludzie wychodzili na spacer i oglądali to, co przywiezione zostało przez przyjezdnych kupców zewsząd całego świata. Drewniane łyżki, przyprawy indyjskie, zdobione ręcznie aniołki, fartuszki, kolorowe chustki, czerwone korale, i mnóstwo, całe mnóstwo najróżniejszych kiełbasek, serdelków, mięsiw, pietruszek, marchewek i innych różnych takich. Tętent kopyt końskich rozsypujących dookoła uliczny kurz, dudnił wokół ścian.
      Tak to właśnie, w tych promieniach słońca ostatniego lutowego dnia, wyglądały Sukiennice. Kiedy wyszła za róg ich, tuż od strony Mariackiego, uderzyła w jej wnętrze wielka kula ciepła, lekko narastając i z wolna przysłaniając cały mróz, jaki nosiła w swoim sercu. Na tę chwilę, na tę jedną chwilę czuła w sobie takie ciepło, jakie tylko czuć można w nocy, śpiąc u boku swojego mężczyzny. Widok drzemiącego ciepła na niebie, mgliście opadającego na bruk ulicy, był wprost soczyście niesamowity.
      Skręciła w Grodzką i Drogą Królewską postanowiła ruszyć z wolna, ciesząc się każdym krokiem, na Wawel.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz