piątek, 12 listopada 2010

Tha man who can't be moved...


Miała jechać.
Pusty przystanek dnia X.

...więc wstała rano...! a nie. Nawet nie spała. Wróciła prosto z imprezy. Postanowiła już się nie kłaść, bo i po co? Za 2 godziny i tak trzeba wstać od nowa. Poprzeglądała stare gazety, których nagłówki wydały się jej tak odległe, jakby tamta rzeczywistość nigdy nie istniała. Umyła się,nie spiesząc się, bo i po co? Mogła wreszcie starannie ułożyć włosy i umalować się ładnie, symetrycznie. Nie zrobiła tego. Nie widziała sensu.
Ubrała się, zakładając na siebie pierwsze lepsze ciuchy, czyli jak zwykle, codziennie. Nic sie nie zmieniło.
Wyszła z domu, gdy nadeszła pora. I tak za wcześnie. Zawsze wychodzi za wcześnie, chociaż bardzo chce się spóźnić. Nigdy nie jest po czasie, zawsze przed z tym okropnym uczuciem-'mogłam jeszcze tyle zrobić'.
Wsiadła w tramwaj na przystanku tuż obok domu. Podjechała na kolejny tramwaj.
Uciekł ten, którym nawet nie chciała jechać. Dosłownie, sprzed nosa. Spokojnie.
Będzie następny.
Czekała 20 minut na mrozie.
Czekała a każda minuta wydawała się dłużyć w nieskończoność.
Naprawdę nie lubiła czekać.
Tramwaj przyjechał, wsiadła i od razu poczuła się jak u siebie. Lubiła te stare krakowskie tramwaje, w których jest tak dużo miejsca. Była 8.50.
Dojechała na Salwator. I nie spiesząc się przeszła z przystanku, na którym wysiadła na kolejny przystanek, na którym miała czekać na kolejny autobus.
Autobus, który zawiezie ją tam, gdzie miała bywać częściej. Ale nie bywa częściej. Twierdzi, że nie ma czasu. A ma. Tylko kłamie, bo tak na prawdę ma to gdzieś. Nieważne.
Co ważne było to, że na owym przystanku już stał i czekał.
239 podjechało. Ale nie było to 239, którym miała jechać, więc nie spieszyła się idąc.
Przecież będzie następny, tu zaraz...
I doszła do stojącego autobusu na wyciągnięcie ręki.
Wtedy ją wreszcie olśniło! Przyjedzie 20 minut wcześniej. Podjęła nawet decyzję-wsiadam!
Tylko tyle, że wtedy kierowca zamknął drzwi autobusu i odpalił silnik. Autobus odjechał a ona została na przystanku zawiedziona...
Autobus tam był i był. I ona dochodziła do niego. On był tam. Na wyciągnięcie ręki. I nagle odjechał. Wystarczyło po prostu sie pośpieszyć o dziesięć sekund.

10 sekund. Tyle wystarczy, by zmienić nasze życie.

Otrząsnęła się. Za 20 minut będzie ten właściwy.
Czeka, ludzie zbierają się na przystanku. Podjeżdżają inne autobusy, ludzie wsiadają i wysiadają. Gołębie delikatnie dziubdziubają wszystko dookoła, co wygląda jak okruszki, a zimne listopadowe poranne powietrze ze świstem wlewa się do płuc.
8.20
Cholera, nie ma autobusu. Nie podjechał. Nie pojawił się!
Nie ma go.
Dlaczego? ...
Jeszcze raz patrzy na rozkład i wtedy do niej dociera! Wiedziała, że jest 11 listopada! Wiedziała, że święto, wiedziała, że był inny rozkład! Sprawdzała go w internecie, tyle tylko, że odruchowo spojrzała na kolumnę 'dzień powszedni'.
Znów. Znów Twoja wina. Znów jej wina, bo przecież niczyja inna być nie mogła.
Sprawdziła kiedy rzeczywiście przyjedzie następny autobus. O 9.34.
Cudownie.
Godzina na mrozie.
Kochała to.
Miała ze sobą książkę, gdyż jechała tam z zamiarem jej przeczytania. Wyjęła ją i czytała.
I wtedy grupka, tzw. meneli podeszła i rozsiadła się wygodnie na caałej długości przystanka. W tym tuż obok, dosłownie parę centymetrów od niej. Okej. Czytała dalej. Jeden z meneli coś tam się zapytał, odpowiedziała, czytała dalej. Inny menel, siedzący tuz obok niej zapytał:
- A cóż to Pani tak czyta?
- 'Politologię' Heywooda- odpowiedziała. Bo i cóż odpowiedzieć innego mogła. To właśnie czytała. Nic innego. To, że gość nie miał zielonego pojęcia co przed chwilą powiedziałam, to wypisane było na jego twarzy. Za to przepraszać nie chciała. Nie jej wina, że są w takim położeniu w jakim są. Rozmawiali o tym, że nie pójdą do pracy, bo nikt ich nie chce, bo żądają od nich adresu, a oni przecież nawet dowodu nie mają nawet! Bullshit. Pierdolenie.
Uważała, że jesteśmy panami swego ciała i władcami naszych duszy. Możemy tylko to, co chcemy. Możemy aż tyle, na ile mamy odwagę.
Czekała cierpliwie, czytając rozdział o autorytaryzmie. Czekała a jej całe ciało marzło coraz bardziej z każdą sekundą. W którymś momencie stwierdziła, że wszystko w niej jest zimne.
Była zimna a stała się nieczuła. Ot, życie.
Menele wsiedli w autobus do Morawicy, ot tak. Mieli taki kaprys, jak sami powiedzieli.
Ona dalej czekała.
Z każdą chwilą, z każdym nowym gołębiem dreptającym obok niej miała dosyć tego, ze kolejny raz się pomyliła. Jak mogła znowu tak się pomylić? Nie mogła po prostu postarać się trochę bardziej trochę wcześniej!? Nieważne. Mieć pretensje do siebie to ciężka sprawa.
Ludzie zaczęli przychodzić. Zbliżała się 9.34.
Wiedział, ze zaraz nastąpi koniec. Nie będzie już czekać.
Autobus podjechał. Wsiadła na jej ulubione miejsce. Znowu słuchawki na uszy. Rock alternatywny upajał ją w zupełności.
Spojrzała na przystanek. Pusty.
Zostały tylko gołębie, które dalej dreptały wokół okruszków.
I było jej głupio. Bo zostawiła te gołębie same. A przecież byli tam razem przez ponad godzinę. Nawet ich nie nakarmiła. jasne, nie było nawet czym.
Po prostu przyszło jej do głowy to, ze nawet o tym nie pomyślała.
I znowu. Jej wina.

Dzień Y.

Miała wracać.
Autobus powrotny był o 9.34.
Wyszła o 9.20. Jak zwykle co najmniej 5 minut za wcześnie. Ale i tak wcześniej próbowała z całej duszy wyjść jak najpóźniej. Normalnie do przystanku są 4 minuty. Ona wychodziła 15 minut wcześniej.
Podeszła na przystanek, usiadła, słuchała znowu alternatywy.
Czekała.
Było zimno, wiatr wiał jak oszalały a z nieba lał się prysznic.
Cierpliwie czekała przez kilka minut.
9.30. Autobus już powinien podjeżdżać. Zawsze podjeżdża wcześniej,s toi kilka minut i odjeżdża. Dlaczego go nie ma? Nie no ok, myślała, jest czas, warunki pogodowe nieciekawe, pewnie się spóźni.
9.40. Nie mogła już dłużej czekać. Jest dzień powszedni, piątek. Skąd miała wiedzieć, ze autobusu wtedy kursują wg rozkładu niedzielnego!? Znowu jej wina. Nie dowiedziała się.
Deszcze się nasilał, wiatr rozhulał się tak bardzo, że już nawet oddychać było mokro i boleśnie. Odczuwała dziwny rodzaj bólu. Bólu, do którego się przyzwyczajasz po jakimś czasie, nawet jeśli w dalszym ciągu ci przeszkadza. Myślała o tym, jak popaprana jest ta sytuacja. Znowu miała czekać godzinę. Godzinę spędzoną na zimnym przystanku. Czuła, ze ma dość. Ma dość tego wszystkiego.
To nawet było trochę ironiczne. Jak metafora jej życia.
Ciągle sama na pustym przystanku, ludzie czasem przychodzą i odchodzą bez słowa. Gołębie przypominają tylko o niezmiennej nicości. Miała zawsze przy sobie tylko jedna rzecz pewną- muzykę. Tylko dzięki niej mogła czekać i to czekać, posiadając jakąś minę, jakąś formę, mimo, iż jej wzrok wpatrzony był w pustkę. Czekanie było, jak czarna dziura, która pochłania kolejne egzystencję a potem wypluwa je gdzieś, gdzie nawet światło nie dociera. A autobus ciągle się spóźnia, rozkład zawodzi a ona wiecznie czeka. Nie chodziło jej nawet o to, że czekanie było złe. Nie. Czekanie to dobra rzecz. uczy pokory, uczy tego, by nie oczekiwać niczego od innych, uczy jak wytrzymać w samotności i nie załamać się po jakimś czasie. Chodziło jej o to, że czekanie było po prostu takie bezsensowne. Mogłaby robić tyle rzeczy, a tkwiła w tym samym położeniu. Wiedziała, że nie może opuścić przystanka, bo nie wiadomo, czy ten autobus nie przyjedzie wcześniej, nie mogła także wsiąść do autobusu, bo musiała czekać na ten właściwy.
Stała na linii, w punkcie, w którym czekała aż wiatr z padającym wszechobecnie deszczem popchnie ja w którąkolwiek stronę. Niech już ktoś wreszcie złapię ją za rękę i poprowadzi tam, gdzie powinna być.


Autobus przyjechał. Wsiadła. Gołębi na tym przystanku w ogóle nie było, więc kiedy sie odwróciła zobaczyła tylko ziejący pustym przekazem przystanek. opuszczała go, ale wiedziała już jedno:

Najbardziej cierpią ci, którzy nie wiedza czego chcą....




A Ty? Jak czujesz się, gdy wiesz, ze Twoje życie mogłoby być inne, gdybyś się czasem pospieszył lub zwolnił o 10 sekund?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz