czwartek, 10 lutego 2011

Shakin' All Over.

.. i idziemy sobie tak przez miasto, wymurowane i wybrukowane kostką po całej rozciągłości; idziemy sobie tak jedną wielką rodziną i choć każde z nas idzie sobie gdzieś w swoim subiektywnym kierunku, to zawsze zdajemy się ostatecznie kończyć swoje kroki w tym samym miejscu. A nie sorka, to było później! Wracając do brzegów pamięci, ostatniej jaka mi tam w głowie została:
Siedzimy sobie, coś około którejś godziny w południe na zajebistej marmurowej, z lekka zimnej ławeczce pod Adasiem. Pierwsze promienie słoneczne, zdają się delikatnie masować nasze zielone głowy, które falując na wietrze wspomnień z ostatniej wieczności, wymieniają się odczuciami, które nie tylko potrafimy odczuwać subiektywnie, ale przede wszystkim, możemy to razem zrobić obiektywnie- i składamy właśnie grupowo, na tym Rynku w Krakowie, pod tym Adasiem - składamy te nasze myśli, te jednostki myślowe w calusieńką całość. I nagle okazuje się, że coś tam się wczoraj stało, a coś innego nigdy miejsca nie miało. Poezja, zielona poezja tuż za południem.
Czekamy na W. Ktoś dzwoni 'No siema, kiedy będziesz?'
-Już tuż tuż, za dziesięć minut już będę.
Siedzimy więc znowu i cieszymy się, że tylko dziesięć minut nas dzieli od spotkania z nami wszystkimi, znaczy z tymi, co zostali, co nie wyjechali, nie?
W. przychodzi i znowu ta sama rozkmina: co tam się działo, gdzie się działo, jak się paliło, jak się spało. Było minęło, tymczasem ktoś wrzuca na jezdnię pomysł zacny, by zrobić tę cholerną fotkę, na której się szczerzymy, i w tle z Mariackim Kościołem się przytulić.
D. ustawia więc ten aparat czarny, który towarzyszył nam już któryś dzień wieczności. I ustawia ten samowyzwalacz. Chuj. Spalony, kolejna próba. Siep. Fotka zrobiona. Dżonny się śmieje, ogarnia temat, mówi 'Zajebiście! Jedźmy dalej'. No to robimy na tym samowyzwalaczu te kolejne fotki, co niby wzięte z zaskoczenia mają być, a tymczasem, gdy my się sztucznie szczerzymy do szkła, jedynym co ma zaskocz na twarzy jest ten dziadek, co siedział koło nas i wysłuchał najbardziej pojebanych historii o życiu, od grupki spalonych życiem studentów.
Nieważne, primus motor rzecz biorąc zaczynamy wirować w tango krakowskich brukowanych ulic, Grodzka nas wzywa, by Drogą Królewską na Wawel się udać.
Obczajcie to- mijamy takiego typa, co kompletnie wariat ześwirował! Przebrał się w coś tak niedorzecznego, że nawet na absurd to nie pasuje, ale nieważne- bo liczy się to, że zajebiście się z tym ogarnął i że bawił się doskonale. A my i dzięki niemu też! Ej, wielkie dzięki stary!
Po drodze gdzieś mijamy Kościół, ktoś mówi 'Ej, wejdźmy!' No to wchodzimy wszyscy do tego miejsca świętej świętości, a wy wszyscy to wszystko dotykacie, ogarniacie, chłoniecie tymi zdobieniami, tymi ornamencikami, tymi krzywiznami i tymi drewnianymi ławami, rozpościerającymi się gdzieś przed wami. Jakoś tak poczułam potrzebę wyjść na zewnątrz, poczekać na was w chłodnym popołudniu dnia.
Wyszliście, poszliśmy więc dalej. Na Wawel tym razem!
Stop, pod krzyżem kolejna fotograficzna riposta, ale nie, no stary- nie na tle tego gówna, nie? Spoko, ustawiamy się tam w te groźne jak chuj miny, robimy razem w głowach te przekminy, jak by tu wyjść na tej kolejnej porcji zdjęć. Dobra, mamy to, rzecze J. Idziemy więc dalej.
Wchodzimy sobie drogą pod górę, po drodze Dżonyy nas zatrzymuje, mówi, że chce nam zrobić sweet focie, i pieprznąć sobie ją na tapetę w komórce, ot tak, by sobie na nas popatrzeć tam w którejś minucie.
I co chwila gdzieś się zatrzymujemy, przy bramce, przy schodach, przy blance, przy murze, gdziekolwiek, wszędziekolwiek, byleby tylko uwiecznić kolejne chwile razem. A cudowna D., co dzierży aparat w dłoniach tylko przytakuje, bo zacny, zacny ja mówię, z niej nasz dziewczecy fotograf!
Przysiedliśmy na chwilę gdzieś na pięknej skalnej ławeczce, gdyż K. rzucił w powietrze hasło 'Skręciłbym ja sobie'. Usiedliśmy sobie na tej ławeczce, z twarzami do słońca zwróconymi i kontemplując sobie wspólnie każdą głupią kminę, nagle się skroiliśmy, że to jedzie pod kryptę kolumna wozów, z obstawą Żandarmerii. Ucieszeni z gówna, że to Kaczor przyjechał, bo 10 dzisiaj, rocznica, nie- zawiedliśmy się, gdyż z samochodu wysiedli jacyś wojskowi tylko. Szkoda, bo Dżonyy cały już plan wykminił, że pójdziemy tam, że podejdziemy do typa, że z politologii jesteśmy, że z gazetki Politeja, albo Drugi Obieg, dodał K., i że wywiad chcemy z nim ustawić.
Dobra skimna, tylko typ się niestety nie pojawił.
Dobra idziemy dalej przed siebie, tym razem hen hen na Wisłę szeroko, by móc pobiec trochę mentalnie przed siebie, może orzeźwić się chłodną wiślaną bryzą spod pachy.
Znowu dorwaliśmy jakiś betonowy murek, klapnęliśmy na nim, znowu nasze przeorane facjaty do Słońca wysuwaliśmy i znowu gadanie o wszystkim i o niczym, bo o tym się gada najlepiej.
Wyrwawszy nas z tej alternatywnej świata rzeczywistości, dziewczyny mówią, że głodne, że szama by się przydała.
Czyli luz. Kierunek moja chata, idziemy więc dalej wiślanymi bulwarami, mijając po drodze niebieską taflę, która odbijała od siebie jasne promienie światła, upstrzona była na całej szerokości chmarą ptactwa, od kaczek, kaczuszek zaczynając, po piękne, wyciągające swe szyje łabędzie. Tyle tylko, że ich już nie lubimy, bo jakiś głupek-łabędź zaatakował kiedyś Jane. A tego, oj tego, łabądki- tego już nie przebaczymy!
Doszliśmy tak, przy kolejnej rozkminie, do turkusowego mostu, i dobrze, bo wam zimno już było, a biedną W. skazaliśmy na długą wędrówkę w dziewczyńskich butach.
Skręciliśmy w lewo i idziem na sklep !
Szame na szeroko zakrojoną skale kupujemy, i hop siup, już przez ulicę przebiegłszy siedzimy u mnie, na Rycha hacjendzie.
Skminiacie sobie coś tam, w końcu mówicie, że idziecie gotować- D. i J. dwie nasze kuchareczki, przejęły moją, czyli Rycha kuchnię i pichcą sobie tam coś.
Mówię więc wam, że blisko 18 się zbliża, więc biorę portfel, komórkę i klucze i spierdalam do biura, by wyjaśnić te pieprzoną sprawę z zapłaceniem prądu. Wyszłam, zastawiłam was na tych moim małych metrach kwadratowych i schodzę w dół po wiekowych schodach. Wchodzę do tego biura, i siedzi tam już rosły, siwy przygarbiony człowieczyna, widzę jeszcze, jak w pośpiechu z pulpitu pasjansa zakrywa, co bym nie widziała, że coś tam niecnie robił.
No i gadamy chwilę, znaczy on coś pieprzy pod nosem o jakiejś wyższej matematyce liczenia, a ja tak siedzę z przeoranym mózgiem i próbuję się skupić na choć jednej chwili myślenia. Człowiek coś mówi i mówi, wyciąga jakieś karteczki, pokazuje je mi, żebym sama sprawdziła. No stary, ja nawet nie wiem teraz jak się nazywam, a ty mi liczyć literki każesz?
'One Night of a Hunter...'- odzywa się moja komórka, śmiech na twarzy, to K. dzwoni:
- ej Rychu, bo jest taka sprawa, że kminisz nie? nie wiem co się dzieje, ale korki w porządku a prądu na mieszkaniu nie ma. Wszystko tu zgasło, siedzimy po ciemku...
- Nic nie rób, K.- przerywam mu w pół słowa- Nic nie róbcie, zaraz tam przyjdę!- wykładam mu rzeczowo, bo oświecił mnie w sumie tym telefonem, nie wiem czy to chodzi o te fale radiowe, które z komórki na mózg mój podziałały, ale coś, do cholery, porwało mnie do myślenia. Mówię więc facetowi:
- Ja panu daję 500zł, na zaliczkę za ten prąd, żeby czytelne były księgi fiskalne a potem, się do rozliczamy.
Zgodził się facio, bo i co innego miał zrobić? Tak to jest, jak się prowadzi biznes i nie umie się w odpowiedni sposób targu dobić.
Wracam na górę, siedzicie po ciemku, jak w jakimś średniowiecznym lochu. Spoko, już jestem, powzięłam kija od szczotki, podważyłam innego niż wy, korka do góry, prąd jest, światło też. Można wracać do gotowania i wszystkich innych spraw, które robiliśmy.
D. i J. zajebiście to zrobiły, dostaliśmy na talerzach obiad, taki pyszny, taki rodzinny, tak zbiorowy. Siedzieliśmy, więc, dookoła stolika, wgryzając się ząbkami w każdy mały makaron, włączyliśmy sobie odmóżdżarski MTV, oglądaliśmy Rodzinę Kardashianów a potem, bo K. chciał - My Super Sweet 16.
I najlepsza fama poszła z tego, że skąd jest sławna Kardashianka, no kurwa z czego?
...więc ja wam mówię coś o O.J. Simpsonie, że proces był, że ojciec adwokat, ale nie wiecie co to za proces był, więc mówię, żesz kurwa mać, ona z pornosa jest znana. Nakręciła sobie z chłopakiem, który potem to sprzedał.
- No co ty Rysiek? Nagrała takiego?
- No tak, mogę wam puścić, bo mam to na kompie.
- Ha noooo dawaj, dawaj!

I tak oglądaliśmy sobie pornosa z Kardashian, razem, tą naszą jedną, wielką, kochaną rodziną. I wiecie co? Jesteśmy wspaniali, bo odpowiedzcie sobie immanentnie, w duszy:
Ile jest takich ekip, co bez spiny, potrafią włączyć sobie pornosa, i tak go po prostu oglądać, na lajcie?

I morał z tej bajki jest, myślę, krótki, i dobrze już Wam znany:
Jesteśmy razem zajebiści, jak chuj nieokiełznani!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz