Zawieszeni jesteśmy w próżni. Śnimy nie tylko na jawie, ale nawet śnimy we śnie. Wiele rzeczy nam się tak po prostu, tylko wydaje. Krótkie oddechy, błyskawiczne spojrzenia, małostkowe dotknięcia dłoni o inną człowieczą część ciała. Nie wiemy już czy to jest, czy tego raczej... nie ma.
A kiedy wysiadasz w niedzielny wieczór, z tramwaju linii nr 7, na przystanku pewnym, i wychodzisz sobie, mijając po drodze betonowy kosz, który tli się takim płomieniem, że hej hen hoola, jak Halny ten dym wieje, nie masz wrażenia może, że to wszystko jest tak sztuczne, tak cholernie ulotne?
Spalamy się w sobie, codziennie dodając kolejne ogniwa, nie mamy najmniejszego pojęcia, że ten ogień, który raz wzniecony, nigdy przestać palić się nie może?
...a rano wstajemy, jak gdyby nigdy nic się nie działo, że to taki kolejny dzień jest, nie? I znowu ktoś idzie do sklepu, ktoś otwiera lodówkę, ktoś gotuję wodę na herbatę, a ktoś zostaje w ciepłym łóżku, choć na chwilę jeszcze dłużej. Udajemy, że wczorajsze rozmowy, cały ten syf, nie miał nigdy miejsca, że to, co puszczone głośno, lekko nieśmiale w eter, to tylko nieistniejąca, złudna iluzja.
Każdego ranka, jesteśmy dla siebie mili, by móc jakoś dotrwać do kolejnego dnia wieczora, po którym zapadniemy razem w sen, tak szczery i prawdziwy, po którym znowu nastanie, kolejny, zakłamany poranek.
Dochodzimy s i ę .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz