niedziela, 20 lutego 2011

Meet me, as I can feel life passing by...

Taak... rozmaryn na serio pasuje do jabłek, wiesz?

...ale nas nikt nie ostrzegał, nie było żadnych znaków, żadnych gestów, żadnych spojrzeń, żadnych subiektywnych czy obiektywnych opinii. Staczaliśmy się w stronę Światła coraz szybciej, przegapiając po drodze wszystkie możliwe okazje na powrót do Ciemności. Powzięliśmy z całą naszą dorosłą odpowiedzialnością tę decyzję- idziemy w Światłość.
Rozpętaliśmy tę Zieloną Rewolucję i spaliliśmy w sobie wszystkie mosty. Wiedzieliśmy, że żadne z nas nie wyciągnie z tego lekcji na przeszłość, ni tym bardziej na przyszłość, której w tamtym momencie przed nami nie było.
Dym w płucach o smaku jabłkowym. O tak, czujemy to- żyjemy! Nikt z nas nie chciał wracać. Wieczność w nas przemawiała w swoim własnym, naszym w całości, rozumie szybciej, niż cokolwiek empirycznego. Kilku ludzi skonstruowanych w swoich własnych, subiektywnych organizacjach myślowych, w tych puzzlach złożonych z epizodów życia; ludzie złożeni ze skrawków świata, my, wydzieleni ze Światła, wyparci z Ciemności. Ot tyle, co i nic, a jakże wszystko w nas naraz.
Rozdzieramy się nawzajem w tym fragmentarycznym śnie, który nigdy nie istniał, rozdzieramy się, mówiąc 'Zaraz spadam', chociaż nigdy tak na prawdę, tak na serio- nigdy żadne z nas się nie rozstaje. Wiwat wszystek czasu, nie ma nas i jesteśmy w tym samym momencie. Władcy sprzeczności sprzed teraźniejszych lat.
Myślę powoli. Widzę was powoli, unosząc się lekko nad waszymi głowami. O przejrzystości składników myśli moich, mogliśmy razem zobaczyć, ile w nas było Światła Zielonego i ile przed nami, tuż po lądowaniu innych Świateł o różnej strukturze formy- jedne były chropowate, inne kuliste, inne w dotyku przypominały pierze, a tamte z kolei, miały betonową formę sierści zebry, tyle przed nami było najróżniejszych ontologicznie rzecz biorąc, istnień.
Złożeni z kroków i decyzji, spaleni żywym ogniem istnienia tylko w walce z demonami Światła byliśmy w stanie mierzyć się z naszymi Umysłami. I czuliśmy, że żyjemy; czuliśmy się dobrze, bo wszystko wokół świeciło się na błyszczący kolor życia. I jak samolot podchodzący do lądowania kołowaliśmy ciągle na ten sam pas zieleni, w której odnajdywaliśmy chwilowy, kolektywny sens całego światła.
Jakież to proste było.
Światło zaprzeczeniem Ciemności, Ciemność zaprzeczeniem Światła.
...a myśli nasze złożone wspólnie na małym stoliku po środku pokoju odpływały gdzieś z dymem, razem splecione, ewidentnie złożone w ofierze, zesłane na wygnanie wieczności powietrza chytrze unoszącego się z dołu do góry, by móc niepostrzeżenie uciec gdzieś przed siebie, małym, zakurzonym lufcikiem, poza obręb czterech ścian smętnej krakowskiej kawalerki koloru kawy z mlekiem.

Siedzieliśmy więc tak, złożeni z nas, kompletnie wyzuci z myśli naszych, najszybciej siedzący jak tylko potrafiliśmy, by zdążyć na te nasze autobusy, na te nasze tramwaje, na te nasze samotne przechadzki przez Kraków i na te nasze wielkie wyprawy przez życie z jedną piosenką na ustach i w uszach.
Gdybyśmy mogli wtedy zmierzyć się z naszymi ciałami, oderwać się od trudów formalnej egzystencji, czyż nie zrobilibyśmy tego? O tak, oderwalibyśmy się od życia, poczynając latać w bezkresie materialnych przypływów czystych energii i egzystencjalnych pojękiwań muzyki świata.

A my? Łączy nas dwoje synergia, do prawdy, do świata, do miłości, do pożądania, do myślenia, do kochania. A teraz czuję, czuję dopiero, że zapadamy gdzieś daleko od siebie, w sen głęboki, realny jak stóp naszych po śniegu dreptanie; w tyle kilometrów oddaleni od siebie, witaliśmy się na dzień dobry, żegnaliśmy na do widzenia. I do tej pory określić, żadne z nas, nie może, czym jesteśmy dla siebie.
Zapadamy się w sobie, nie wracając do Ciemności.
Spaleni żywcem w zielonym padole, odnajdziemy w końcu drogę przez te zafajdane lasy niepowodzeń.
W złotym deszczu , jaki spadnie na nas niebawem z chmur nieba spojrzymy na siebie i zastanowimy się, kim do cholery, dla świata puzzli jesteśmy w tej całej bezsensownie nonszalanckiej gadaninie Cienia.

Czujemy, że żyjemy. Nasze myśli wracają do nas z dymem, przebywszy i okrążywszy cały świata cel. Mamy to na naszych kolanach- sens istnienia. Głaszczemy go delikatnie, nie przypuszczając nawet, jaki skarb dzierżymy w swych dłoniach.
To skarb narodów naszego, wspólnie budowanego z epizdowów puzzli Świata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz